Counter


View My Stats

poniedziałek, 22 marca 2010

Mam piersi i się (nie) wstydzę.

Wyjaśniam od razu, to artykuł mojej żony z bloga który prowadzi. Zachęcam do lektury, zachęcam do dyskusji :)

Staram się każdego ranka przejrzeć choćby tylko nagłówki na stronie GW lub innego serwisu informacyjnego, żeby mieć blade pojęcie, jaki mamy dzień albo czy już przestawiać zegarki, czy jeszcze pośpię. Dzisiaj uderzył mnie w oczy tytuł Feministki oburzone kampanią centrum onkologii.

Czemu? Bo w kampanii mającej zmobilizować pracodawców, aby mieli baczenie na zdrowie swoich pracownic, użyto hasła, które uznano za „seksistowskie, obrzydliwe i obleśne”. A brzmi ono „Piersi moich pracownic sam kontroluję”. I nic nie zrozumiałam. Czyli co? Jestem nieczuła i zamknięta na problemy swojej płci? Cóż, nie potrafię poczuć się oburzona tego typu hasłem. Owszem, trochę zalatuje myślą, że tylko mężczyźni są pracodawcami, ale z drugiej strony słowo pracodawca jest rodzaju męskiego i nie wadzi mi to niczym, nie rani mojego nieperfekcyjnego zmysłu poprawności językowej, ani mojej godności. Nie widzę nic zdrożnego w takim doborze słów – nie jest napisane, że „badam sam’, a efekty akcji, pozytywne, ponoć są. Dlaczego kolejny raz polskie feministki na siłę dostrzegają problem tam, gdzie go nie ma? Dlaczego próbują mi i innym wmówić, że wszędzie nas dyskryminują, znieważają i gnoją?

Jeszcze za moich czasów licealnych śmialiśmy się z naczycielką angielskiego, że w Stanach mają manię poprawności politycznej i walki z dyskryminacją. Niepoprawnym było wskazywać na „płeć” osoby wykonującej określony zawód. Sędzia to sędzia, nie sędzina, kelner to kelner a nie kelnerka, etc. Mocno przesadzone, ale niech im będzie. W Polsce jest odwrotnie. Jak pokazuje choćby teskt z artykułu na stronie Fundacji Feminoteka, w którym czytamy „Niemal jednogłośne odrzucenie tej poprawki pokazuje, że dla polityków i polityczek słowo "kobieta" nawet w preambule, która nie jest przecież twardym zapisem prawnym, jest słowem kontrowersyjnym”. Polityczka? Naprawdę? I mają na myśli kobiety polityków, czy rodzaj dziecięcej polityki, zabawy uprawianej przez znudzone istoty płci żeńskiej? Nie rozumiem też nacisków, aby wszędzie podkreślać słowo „kobieta”. Tyle walki o równe traktowanie, o wpojenie nam wszystkim, że człowiek, to nie tylko mężczyzna, ale też kobieta, a teraz chcemy osobnej definicji.
Dla mnie równouprawnienie oznacza dokładnie równe prawa, natomiast osatnio mam wrażenie, że prawo ma zostać zmodyfikowane tak, aby mężczyźni żyli tym, co już jest, a kobiety miały swoją własną konstytucję, kodeksy, przepisy. Naturalnie – jak to mamy choćby w Kodeksie pracy, są kwestie, które należy potraktować osobno, jak np. ciąża, ale czy przemoc w rodzinie dotyczy tylko i wyłącznie żon, matek i kochanek?

Chcą pracować w kopalni – proszę bardzo, ale bez żadnych specjalnych przywilejów – równo, to równo. Chcą aktywniej uczestniczyć w życiu politycznym – jestem za, ale na tych samych zasadach, co mężczyźni, którym nikt nie dał przepisu mówiącego – tylu was musi być. Jako żona i matka, nie wyobrażam sobie zamknięcia się w domu i poświęcenia tylko życiu rodzinnemu. Chcę pracować, realizować swoje marzenia, plany, ale rodząc dziecko dokonałam wyboru, że część mojego życia, dotąd niezależnego, aktywnego towarzysko, wymienię na pieluchy, mleko, śpioszki, wózki, etc. Nic nie straciłam, po prostu zastąpiłam. Nikt nas nie zmusza do bycia kurami domowymi lub kobietami biznesu. Świat widzi nas tak, jak chcemy, aby nas widział, a większość z nas prezentuje się jako wiecznie wymagające pomocy, wsparcia i opieki, a jak już to dostaną, to krzyczą „bo mi się należy!”.

Ja wolę towarzystwo mężczyzn, co nie znaczy, że wszystko mi w nich odpowiada. Jeśli ich zachowanie mi nie pasuje, to im to mówię. Natomiast większa ilość kobiet w moim otoczeniu mnie męczy. Ich rozmowy i problemy, choć czasem mam podobne, mnie męczą. Mam większe zaufanie do polityków płci męskiej, ale za pediatrę wolę kobietę. Ginekolog musi być mężczyzną, ale dentysta kobietą. Powielam utarte standardy? Może, ale sprawdzałam obie opcje i tak mi dobrze. Nie czuję się gorsza od facetów. Znam swoje możliwości i ograniczenia, więc staram się nie porywać z motyką na słońce.
Jestem kobietą, mam piersi i jestem z tego dumna. Z penisa mojego męża też.

6 komentarzy:

  1. Bo feministki są trochę jak aktywiści kampanii gejowskich.

    Mam kilku znajomych gejów, którzy wcale się nie wstydzą swojej seksualnej tożsamości, ale gdy mówią o aktywistach ruchu robią lekko zażenowane miny. Przeciętny gej ma w nosie problemy stawiane przez aktywistów ruchu - chce mieć tylko spokój i już. W końcu nikt jeszcze Polakom do sypialni nie zagląda.

    Podobnie jest z aktywistkami feminizmu. One po prostu nie mogą żyć bez różnego rodzaju protestów, bo te stanowią istotę ich życia - i tyle.

    OdpowiedzUsuń
  2. Dokładnie taki sam komentarz mogła napisać moja żona. Też mamy kilku znajomych gejów których tożsamość seksualna jest mniej, bardziej lub wcale przez nich ukryta. I takie samo wrażenie odnieśliśmy, że chłopaki nijak nie przystają do wizerunku geja wojownika, oni po prostu chcą mieć święty spokój.

    A przy okazji 'polityczki' - jakie inne ciekawe słowa można stworzyć feminizując nazwy zawodów? Ja proponuję 'taksówkę' jako kobietę kierującą pojazdem oferującym odpłatny przewóz osób.

    OdpowiedzUsuń
  3. Moim zdaniem feministki uprawiają trochę sztukę dla sztuki. :)
    Mamy już równouprawnienie, fakt wciąż należy sprawy doglądać, kilka rzeczy poprawić, ale mnie feministka się kojarzy z BABĄ, która ma za złe całemu światu to, że jest traktowana INACZEJ (nie lepiej, nie gorzej) niż facet, a żeby zamanifestować sprzeciw nie ogoli nóg. I jak to działa na rzecz reszty kobiet ?
    Jak na rzecz kobiet zadziała idiotyczny parytet ? Nie zadziała, bo szowinistów i tak do niczego nie zmusi, ani tym bardziej nie przekona. A cała reszta wybierze lepszego kandydata niezależnie od płci.

    Feministki zamiast działać na rzecz równouprawnienia tak naprawdę budują jakiś wielki mur. W każdym razie takie są moje wrażenia z ich działalności, której, co przyznaję nie śledzę z uwagą.

    OdpowiedzUsuń
  4. Ja również nie śledzę poczynań aktywistek, nie zgłębiam, co je naprawdę napędza. I nie czuję takiej potrzeby. Po prostu jak widzę hasło takiego Centrum Onkologii, to mnie szlag nie trafia, mimo że też nie znam prawdziwych intencji autora, a jak słyszę o Marszu Kobiet, widzę wypisane na transparentach hasła i czytam tu i ówdzie, to mi słabo. Wierzę, że ruch na rzecz pewnych interesów kobiet jest potrzebny, ale tego typu akcje mi, jako kobiecie, nie pomagają. Niedługo pracodawcy będą się bali zwolnić kobietę tylko dlatego, że jest kobietą, nieważne czy defrauduje kasę czy sprzedaje tajemnice służbowe.(autorka)

    OdpowiedzUsuń
  5. Wiesz co? Nie jest najgorszą z perspektyw to, że pracodawcy (cholera, nie lubię tego zwrotu. Sugeruje robienie łaski, a przecież tak naprawdę ci ludzie wykorzystują pracę innych) będą się bali zwolnić kobietę. Gorszą jeszcze możliwością jest taka, że nie będą chcieli kobiety ZATRUDNIĆ...
    I to może być prawdziwe osiągniecie feministek.

    OdpowiedzUsuń
  6. I ta możliwość z zatrudnianiem na siłę chyba nieuchronnie się zbliża, vide parytety.

    A co do "pracodawcy" - to już chyba wina kultu pracy, który nam jakiś czas temu opanował pracy. Już się pracuje, by mieć z czego żyć i nie zatrudnia, bo żeby interes się kręcił trzeba ludzi do roboty.
    Teraz praca to niczym mistyczny sakrament, który koniecznie każdy musi otrzymać, a kto tylko może powinien nim obdarowywać w tonie społecznego zaangażowania.
    Dar, oczywiście, którego zabrać jest niegodziwością.

    OdpowiedzUsuń