Counter


View My Stats

niedziela, 28 marca 2010

Złodziejstwo inaczej...

ANAKHA korzystając z kompa EGM-a napisał:

Ojciec się ucieszył pozytywną recenzją najnowszego tłumaczenia
cyklu Tschaikovsky'ego o Owadziakach na gildia.pl.

Postanowiłem przeczytać tę recenzję, lecz tytuły książek ułożono alfabetycznie, acz po nazwie wydawnictwa. Przejeżdżam przez R i krew mnie zalała. Oto widzę, że wydawnictwo Red Horse wydało w tym roku całkiem pokaźną ilość książek.

Ciekawe, bo rok temu szef wydawnictwa "Red Horse" zapewniał mnie, że firma jest w stanie dramatycznej upadłości, on ma na karku komornika i nic nie może na to poradzić, a już z pewnością nie ma dla mnie (chwilowo oczywiście) pieniędzy. Chwila trwa do dzisiaj.

Niżej podpisany pomimo przetłumaczenia książki "Gypsy" dla wydawnictwa RH DALEJ nie otrzymał pełnego wynagrodzenia, choć termin spłaty upłynął w marcu zeszłego roku. Tak więc mam podejrzenia, iż pan Górski z wydawnictwa "Red Horse" jest oszustem i złodziejem.

Jeżeli pan Górski poczuje się pokrzywdzony taką opinią, nic mi nie sprawi większej przyjemności, niż spotkanie się z nim w sądzie.

Pan Górski swoim lepkim językiem zapewne wytłumaczy, że ma "przejściowe problemy finansowe" od roku i po prostu nie mógł sięgnąć do kieszeni, ani podpisać przekazu. Ale on jest biznesmenem. Przeciętny piegowaty szczyl, który kradnie kopię gry za 100 złotych, jest wedle prawa złodziejem, bo jeszcze kosztem innych nie ukradł pierwszego miliona, i na biznesmena nie awansował.

Może w tej kwestii wypowiedzieliby się jacyś moraliści?


ANAKHA

Nidzica 2010

Jak co roku od kilku lat wybieram się na Międzynarodowy Festiwal Fantastyki do Nidzicy na Mazurach.

Impreza odbywa się w połowie czerwca w murach starego krzyżackiego zamku górującego nad miasteczkiem. Organizatorem są Wojtek Sedeńko i Rysiek "Solarycho" Piasecki z wydawnictwa "Solaris".

W murach zamku można będzie wziąć udział w spotkaniach z pisarzami - a zjawiają się tam autorzy z najwyższej półki - wziąć udział w panelowych dyskusjach, podziwiać wyczyny członków rycerskiego bractwa (sieką się mieczami, gryzą brzegi tarcz i tak dalej), wziąć udział w konkursie strzelania z XVII-wiecznego pistoletu (pod nadzorem Jacka Komudy) lub postrzelać z łuku.

Można też oczywiście (ocenzurowano; podstawa prawna: ustawa z dnia 26.10.1982 r. o wychowaniu w trzeźwości i przeciwdziałaniu alkoholizmowi, Dz. U. z 2007 r. nr 70, poz. 473 ze zm.)...

Podczas festiwalu Sedeńko otwiera księgarnie, w której można kupić prawie wszystko, co wydano podczas minionych kilku lat (oczywiście głównie fantastykę i komiksy), co ma swój urok o tyle, że można natychmiast poprosić o autograf obecnych gdzieś obok mistrzów Grzędowicza, Jabłońskiego, Kosika, Pilipiuka, Przybyłka czy Sapkowskiego (wymieniłem w kolejności alfabetycznej, by nie urazić żadnego z przyjaciół) i jeszcze kilku innych literackich tuzów. Z dam brylują panie Białołęcka, Brzezińska, Kossakowska i Kozak.

Mistrzowie podlani odpowiednią ilością złocistego trunku są kordialni i przechylni wszystkiemu, że do ranu przyłóż...

Sedeńko co roku organizuje też biesiady, na których przy ognisku podaje znakomicie przyrządzone potrawy (przed trzema laty był nawet pieczony na ogromnym rożnie dzik a w zeszłym roku raki!) - wszystko pod gołym niebem nocą w murach starego zamku, diablo nastrojowe i urokliwe. I konia z rzędem temu, kto zdoła choćby spróbować każdego z licznych smakołyków. Najbardziej "pojemni" zapychali się po dwu godzinach.

Koszt jest spory - w sumie z noclegami w fińskich domkach wynosi circa ebałt 300 PLN, ale uwierzcie mi, że warto. Na jedzenie można nie wydać się nic zgoła, bo w ośrodku Kalbornia, gdzie zaplanowano noclegi, wydają śniadania w postaci szwedzkiego stołu i zapobiegliwy może sobie narobić kanapek ile dusza zapragnie, a wieczorem Sedeńko wydaje grilla na kiełbasie miejscowego wyrobu, pysznej jak marzenie Sobieskiego i w dowolnej ilości do spożycia.

Zajrzyjcie na stronę Agencji Solaris...

http://www.konwenty.gildia.pl/festiwal_fantastyki/2010

...i dajcie się skusić.

czwartek, 25 marca 2010

Historicae miraculae

Dziwy, które zwróciły moją uwagę, zaśmiecające mój umysł. Być może niektóre oklepane, ale czemu nie?


* Zastanawiałem kiedyś się jak to było z tym glejtem danym Husowi przez cesarza Zygmunta. -Otóż glejt obiecywał bezpieczny przyjazd na sobór, nie dawał gwarancji bezpiecznego powrotu...
* Rollon ( wódz Normanów) był na tyle pysznym i dumnym ze swej pozycji wolnego człowieka wojownikiem, że do ucałowania stóp Karola Prostaka oddelegował jednego ze swych ludzi, ten równie pyszny nie schylił się, a podniósł nogę króla-suzerena co spowodowało jego upadek na plecy- komiczna musiała to być scena.
*opowieść o tym że Maria Antonina usłyszawszy, iż poddani nie mają chleba kazała im jeść ciastka jest stara i jak to anegdota nieprawdziwa, już odnośnie do żony Ludwika XIV opowiadano podobną historię
*Nowy Testament w oryginale wcale nie precyzował, iżby Józef był cieślą, został tam nazwany po prostu rzemieślnikiem.
*Sobór Trydencki miał się początkowo odbyć w Mantui, ale szalejąca tam zaraza przeszkodziła temu, sobór zaś w Nicei zaplanowano zwołać w Ankarze
*Edward III zakazał poddanym uprawiania jakiegokolwiek sportu poza strzelectwem
*Na początku XVIII w postęp technologiczny w tkactwie wzrósł tak niewspółmiernie do rozwoju przędzalnictwa, że potrzeba było 40 osób produkujących przędzę ludzi, aby dostarczyć jej dla jednego tkacza. Dlatego też w W. Brytanii nakładano obowiązki przędzenia na więźniów, sieroty w domach dziecka, czy dzieci w domach poprawczych
* do 1971 w Anglii obowiązywał system monetarny pochodzący ze średniowiecza, Funt dzielący się na 20 szylingów, 240 pensów.
*Gilotyna nie byłą wynalazkiem francuskiego lekarza, jej prototyp w postaci zaostrzonej deski pochodzi z XIV w.
*pierwszy raz akademię krakowską nazwano Uniwersytetem Jagielońskim w 1818 r.
*w całej niemal heraldyce ukoronowanie orła oznaczało uszczerbek herbowy- podległość komuś, u nas tradycja historyczna wprowadziła coś zgoła odmiennego.
*nasze barwy narodowe są przedstawieniem herbu- górna jest barwą godła, dolna tłem tarczy herbowej.
*nazwanie "godłem": orła białego w tarczy herbowej czyli krótko mówiąc tego co widzimy w urzędach i szkołach jest błędne, jest to herb, ten nieprawidłowy zapis wszedł do konstytucji,,,
*średniowieczni rycerze kochali się stroić i wyróżniać, malowali sobie herby itp. na... zębach procederu tego zabraniała reguła Templariuszy
*Dania jest w średniowiecznych źródłach bardzo często określana jako Dacja...
*Napoleon robił okropne błędy ortograficzne pisząc po francusku.
*w średniowieczu obowiązywało prawo zatrzymania towarów przez właściciela ziemi na, którą spadły z karawany kupieckiej. Już chyba wiemy czemu mało komu zależało wówczas na dobrym stanie dróg.
*Iwan Groźny uwielbiał pozorować własną śmierć, aby sprawdzić kto się najbardziej z niej ucieszy, wiadomo co się działo ze szczęśliwcami.

*Cesarz Bazyli pojmał w bitwie 14 tyś Bułgarów, kazał ich oślepić, tylko co setnemu pozostawiając jedno oko, aby mógł doprowadzić towarzyszy do domu. Bułgarski władca umarł ze zgryzoty zobaczywszy swoją armię ślepców.

*Krum (wódz bułgarski) tez miał gest: po bitwie pod Wirbicą zrobił sobie z czaszki Nicefora (basileusa bizantyjskiego) puchar, którym wznosił toasty ze swoją świtą.

*Richelieu więził naszego Jana Kazimierza we Francji pod zarzutem szpiegostwa.

*Ciekawą myśl geopolityczną przedstawiało stronnictwo hetmańskie (Rzewuski, Branicki). Poglądy na bezpieczeństwo RON ograniczały się do przenaiwnej konstatacji, mówiącej : jeżeli RON nikogo nie zaatakuję to nikt nie zaatakuje RON. Następnie geniusz dedukcji kazał im stwierdzić, że jedynie brak wojska daje Rzeczypospolitej bezpieczeństwo, ponieważ przekonuje państwa ościenne o pokojowych zamiarach Polski.
Troszkę podobieństwa widzimy po drugiej stronie w tzw. Familii wierzono, że Rosja nie zagraża terytorialnej spoistości RP ponieważ jest duża (sic!) i nie potrzebuje terytorium.

*Podobno pierwszy raz zjawisko nadprodukcji nastąpiło w Anglii podczas blokady kontynentalnej.

*Radbod król Fryzów, na działalność misyjną św. Wilibrorda miał odmówić z uwagi na fakt, że w niebie przebywałby wraz ze swoimi wrogami, a tymczasem jego przodkowie byliby wówczas w piekle jako poganie.

*Henryk Pobożny posiadał 6 palców u lewej stopy. Dzięki temu jego żona Anna rozpoznała zwłoki księcia na pobojowisku legnickim.

*Laurens Janszoon Coster prawdopodobnie wynalazł sposób drukowania, który wiążemy z postacią Gutenberga. Ten ostatni być może popełnił świadomy plagiat.

*Ludwik XVII (syn ściętego króla) został oddany do szewca dla wychowania obywatelskiego.

* W bastylii podczas szturmu 14 lipca było więzionych 5 osób w tym kilku fałszerzy i jeden mężczyzna, uzależniony bodajże od hazardu przetrzymywany tam na prośbę ojca.

Klucze od bastylii przesłano ojcu założycielowi USA Jerzemu Waszyngtonowi

*jedynym alkoholem, który mogą pić muzułmanie jest kumys

* Stanisław Koniecpolski zmarł z powodu nadmiernego zażycia konfortaminy (środka podniecającego), który spożywał z powodu młodej żony.

*Na liście honorowych mieszkańców Wrocławia nadal figuruje m.in Adolf Hitler

*Tenże był zgłoszony do przedwojennej pokojowej nagrody Nobla

*Giacomo Casanova podczas pobytu w Polsce, o mało nie zabił w pojedynku F.K. Branickiego.

*Prochy I Samozwańca Rosjanie wystrzelili z armaty w kierunku RP.

*Jeszcze pod koniec XIX wieku w Anglii obowiązywało prawo nakazujące ograniczenie prędkości automobilów do 4 km/h tak, aby biegnący przed nimi z latarnią człowiek mógł oznajmiać nadjeżdżające niebezpieczeństwo

*XIX wieczne feministki były o wiele bardziej zaangażowane od dzisiejszych. Jedna pocięła obraz Wenus w National Gallery, inna rzuciła się pod koła zaprzęgu wiozącego premiera GB oczywiście zginęła.

*Kat wykonujący wyrok ścięcia na zabójczyni Marata Charlotte do Corday pozwolił sobie spoliczkować na oczach wszystkich odciętą głowę skazanej, publiczność była zniesmaczona.

*W Niemczech pod koniec XV w. urządzano ciekawą zabawę zamykano kilku ślepych żebraków w klatce z kotem, dawano im kije, którymi mieli pozbawić go życia, oczywiście sami byli najbardziej poszkodowani ku uciesze gawiedzi.

*Otyły Henryk VIII posiadał wymyślną maszynę umożliwiającą mu dosiadanie konie.

*Anglicy założyli AC Milan.


Dzielcie się Waszymi propozycjami.

środa, 24 marca 2010

IPN

Przeczytałem dziś informację, która tak mnie wkurwiła, że niewiele brakło, a byłbym dostał zawału...

http://wyborcza.pl/1,75248,7694312,Nasza_bardzo_droga_lustracja.html

Uzupełniając: operacja pomostowania tętnic wieńcowych (bypassy), kilkugodzinny zabieg na otwartym sercu, który uratował mi życie w 2002 roku, kosztowała circa ebałt 20000 PLN.

Ilu ludziom można byłoby uratować życie za 6 mln złotych (koszt jednego postępowania lustracyjnego}? I jakąż odniesiemy korzyść jako społeczeństwo, gdy się dowiemy, że jakiś tam Kowalski jest (albo nie) kłamcą lustracyjnym? Czy to, psiakrew, jest aż tak ważne?

IPN szykuje ekshumację Pyjasa. Pomijając fakt, że dzieje się to wbrew woli rodziny, ile, do jasnej cholery, będzie nas kosztowało stwierdzenie, iż Pyjas jest bardzo nieżywy? Czy do kurwy i nędzy, w Polsce już naprawdę nie mamy lepszych powodów do wydawania publicznych pieniędzy?

Ja tam się tym za bardzo nie przejmuję. Mam 62 lata i w (_!_) wszystkich polityków, którzy gotują Polsce taką przyszłość. Ale WY? Jak długo jeszcze pozwolicie, by ci idioci kształtowali WASZĄ przyszłość?

A swoją drogą... Ktoś przecież na tych bałwanów głosował. KTO?

wtorek, 23 marca 2010

Hot-Dog...

Garść faktów:

Mężczyzna, którego odwiedził komornik w asystencie policji, odpowiedział ogniem ciągłym z kanistra benzyny. Jeden policjant ma poparzoną rękę, drugi pewnikiem będzie już tylko brał udział w randkach w ciemno, bo na twarz mu bryznęło…

Opinie społeczeństwa podzielone. Z jednej strony „komornik i policjanci wykonywali tylko swoją pracę”, z drugiej „społeczeństwo zostało doprowadzone do ostateczności”.

W USA za taki numer policjanci niechcący postrzeliliby faceta śmiertelnie, a jak jeszcze by dychał, to oficer nadzorujący stwierdziłby, że i tak ma nie przeżyć /”Hurt Locker”/

Dzisiaj w Holandii skazano 88-letniego byłego członka Waffen SS…. Na dożywocie. Przed sądem tłumaczył, że jest dumny ze swojej przeszłości i wykonywał swoją pracę.

Komornik przyszedł zlicytować Poloneza wartego 1000 złotych. Policjant zarabia mniej więcej podobnie tyleż samo miesięcznie. Zagadka, co jest bardziej żałosne, pozostaje niewyjaśniona.

Wysokiej klasy córa Koryntu za spędzoną ze sobą noc każe sobie zapłacić 1500 złotych.

Prokuratura wstępnie uznała, że toruńska reklama odzieży dla wielbicieli kapturów i deskorolek przedstawiająca nastolatka mierzącego do klęczącego przedstawiciela prawa i krzyczącego "Na kolana, psie!" nie ma znamion przestępstwa...

Polska, kraj Piastów, XXI wiek. Wedle Największego Polaka nowożytnych czasów, nie JPII, tylko Lema, (Arthur C. Clark podzielał ten pogląd), czas kiedy ludzkość będzie dysponowała międzygalaktycznymi statkami i bazami na innych planetach.

Gościnnie Anakha

poniedziałek, 22 marca 2010

Mam piersi i się (nie) wstydzę.

Wyjaśniam od razu, to artykuł mojej żony z bloga który prowadzi. Zachęcam do lektury, zachęcam do dyskusji :)

Staram się każdego ranka przejrzeć choćby tylko nagłówki na stronie GW lub innego serwisu informacyjnego, żeby mieć blade pojęcie, jaki mamy dzień albo czy już przestawiać zegarki, czy jeszcze pośpię. Dzisiaj uderzył mnie w oczy tytuł Feministki oburzone kampanią centrum onkologii.

Czemu? Bo w kampanii mającej zmobilizować pracodawców, aby mieli baczenie na zdrowie swoich pracownic, użyto hasła, które uznano za „seksistowskie, obrzydliwe i obleśne”. A brzmi ono „Piersi moich pracownic sam kontroluję”. I nic nie zrozumiałam. Czyli co? Jestem nieczuła i zamknięta na problemy swojej płci? Cóż, nie potrafię poczuć się oburzona tego typu hasłem. Owszem, trochę zalatuje myślą, że tylko mężczyźni są pracodawcami, ale z drugiej strony słowo pracodawca jest rodzaju męskiego i nie wadzi mi to niczym, nie rani mojego nieperfekcyjnego zmysłu poprawności językowej, ani mojej godności. Nie widzę nic zdrożnego w takim doborze słów – nie jest napisane, że „badam sam’, a efekty akcji, pozytywne, ponoć są. Dlaczego kolejny raz polskie feministki na siłę dostrzegają problem tam, gdzie go nie ma? Dlaczego próbują mi i innym wmówić, że wszędzie nas dyskryminują, znieważają i gnoją?

Jeszcze za moich czasów licealnych śmialiśmy się z naczycielką angielskiego, że w Stanach mają manię poprawności politycznej i walki z dyskryminacją. Niepoprawnym było wskazywać na „płeć” osoby wykonującej określony zawód. Sędzia to sędzia, nie sędzina, kelner to kelner a nie kelnerka, etc. Mocno przesadzone, ale niech im będzie. W Polsce jest odwrotnie. Jak pokazuje choćby teskt z artykułu na stronie Fundacji Feminoteka, w którym czytamy „Niemal jednogłośne odrzucenie tej poprawki pokazuje, że dla polityków i polityczek słowo "kobieta" nawet w preambule, która nie jest przecież twardym zapisem prawnym, jest słowem kontrowersyjnym”. Polityczka? Naprawdę? I mają na myśli kobiety polityków, czy rodzaj dziecięcej polityki, zabawy uprawianej przez znudzone istoty płci żeńskiej? Nie rozumiem też nacisków, aby wszędzie podkreślać słowo „kobieta”. Tyle walki o równe traktowanie, o wpojenie nam wszystkim, że człowiek, to nie tylko mężczyzna, ale też kobieta, a teraz chcemy osobnej definicji.
Dla mnie równouprawnienie oznacza dokładnie równe prawa, natomiast osatnio mam wrażenie, że prawo ma zostać zmodyfikowane tak, aby mężczyźni żyli tym, co już jest, a kobiety miały swoją własną konstytucję, kodeksy, przepisy. Naturalnie – jak to mamy choćby w Kodeksie pracy, są kwestie, które należy potraktować osobno, jak np. ciąża, ale czy przemoc w rodzinie dotyczy tylko i wyłącznie żon, matek i kochanek?

Chcą pracować w kopalni – proszę bardzo, ale bez żadnych specjalnych przywilejów – równo, to równo. Chcą aktywniej uczestniczyć w życiu politycznym – jestem za, ale na tych samych zasadach, co mężczyźni, którym nikt nie dał przepisu mówiącego – tylu was musi być. Jako żona i matka, nie wyobrażam sobie zamknięcia się w domu i poświęcenia tylko życiu rodzinnemu. Chcę pracować, realizować swoje marzenia, plany, ale rodząc dziecko dokonałam wyboru, że część mojego życia, dotąd niezależnego, aktywnego towarzysko, wymienię na pieluchy, mleko, śpioszki, wózki, etc. Nic nie straciłam, po prostu zastąpiłam. Nikt nas nie zmusza do bycia kurami domowymi lub kobietami biznesu. Świat widzi nas tak, jak chcemy, aby nas widział, a większość z nas prezentuje się jako wiecznie wymagające pomocy, wsparcia i opieki, a jak już to dostaną, to krzyczą „bo mi się należy!”.

Ja wolę towarzystwo mężczyzn, co nie znaczy, że wszystko mi w nich odpowiada. Jeśli ich zachowanie mi nie pasuje, to im to mówię. Natomiast większa ilość kobiet w moim otoczeniu mnie męczy. Ich rozmowy i problemy, choć czasem mam podobne, mnie męczą. Mam większe zaufanie do polityków płci męskiej, ale za pediatrę wolę kobietę. Ginekolog musi być mężczyzną, ale dentysta kobietą. Powielam utarte standardy? Może, ale sprawdzałam obie opcje i tak mi dobrze. Nie czuję się gorsza od facetów. Znam swoje możliwości i ograniczenia, więc staram się nie porywać z motyką na słońce.
Jestem kobietą, mam piersi i jestem z tego dumna. Z penisa mojego męża też.

Im mniej tym lepiej

Do napisania tego tekstu przyczynił się artykuł, a właściwie seria artykułów na Onecie - tu link do jednego http://gry.onet.pl/28061,1564657,artykul.html - pozostałe znajdziecie sami. Autor - którego nazwiska nie pamiętam, a ponieważ PKS nie oferuje dostępu do internetu, sprawdzić nie jestem w stanie - opisuje, w dziewięciu już chyba odcinkach, gry, o których jego zdaniem nie da się zapomnieć.

Z tym ostatnim można się kłócić, ale faktem jest, że w każdej części opisuje dziesięć gier, które dla rozwoju tej gałęzi rozrywki są ważne albo nawet bardzo ważne. Mowa tu o grach starych, nawet bardzo starych, ledwie młodszych od węgla. Mowa o grach które powstawały w latach osiemdziesiątych, kiedy w zasadzie każdy pomysł był oryginalny i praktycznie każda gra wnosiła do branży coś nowego. Chętnie rozwinąłbym ten temat, ale nie tym razem i nie w tym miejscu.

Gry w tamtych czasach były proste. Proste naprawdę, ograniczeni możliwościami sprzętu twórcy nie mogli sobie poszaleć. Dzisiejsze gry na telefony komórkowe nie raz są bardziej rozbudowane, nie raz są też przeróbkami pomysłów, które wykluły się właśnie w tych pionierskich dla gier latach. Sam zacząłem grać gdzieś w połowie lat osiemdziesiątych. Grałem u rodziny, grałem u kolegów, potem grałem w domu, grałem kiedy mogłem. Teraz, po latach, mimo usilnych czasem starań, nie potrafię znaleźć u siebie jakiejkowiek krzywdy, którą by mi to granie wyrządziło. A tym przecież straszy się współczesnych rodziców, tego boi się moja żona. Dziecko zostawione z komputerem samo sobie, grające non stop może stać się społecznym mutantem, śliniącym się i nie potrafiącym wchodzić w interakcje z żywym otoczeniem, tworem z umysłem spaczonym przez komputer, przez gry w szczególności.

Zastanawiałem się nad tym i doszedłem do wniosku, że rzeczywiście coś w tym jest. Ale nie jest to wina ilości grania, tylko jakości gier. To taka odważna teza, którą chciałem w tym artykule postawić. Dlaczego? Zapyta ktoś. Ano dlatego, że gry są za dobre pod każdym wględem, poczynając od oprawy wizualnej, której do fotorealizmu brakuje coraz mniej, przez scenariusz, nie raz tak rozbudowany, że niejeden Tolkien by się zawstydził, na kwestiach przesłania kończąc. Dziwnym nie jest, jeśli kogoś dziwi to, co napisałem. Przecież w tym kierunku idzie rozwój gier i to, że stają się coraz lepsze, złym być nie może. Oczywiście, racja, z punktu widzenia na przykład mojego, czy innego starego gracza. Ale patrząc z punktu widzenia rodzica - gracza, który chciałby, żeby jego pociechy też grały, to źle. Źle, bo ja chciałbym, żeby moje dzieci na graniu skorzystały, a grając we współczesne gry - nie licząc może tych robionych specjalnie dla dzieci - nie skorzystają lub skorzystają niewiele. Powód jest banalny, współczesne gry zostawiają coraz mniej pracy dla naszych szarych komórek. Zerknijcie na obrazki ze starych gier - grafika jest delikatnie mówiąc, umowna. Z dźwiękiem było bardzo podobnie. Również fabuła bywała nie raz czysto umowna lub była jedynie usprawiedliwieniem autorów dla tego, co działo się na ekranie. Gra była jedynie bodźcem dla mózgu, który braki techniczne uzupełniał sam, używając tego, co w dzieciach jest przewspaniałe, wyobraźni. To właśnie stare gry były dla mnie i dla moich równieśników pożywką sprawiającą, że grając np. w arkanoida potrafiliśmy wymyślić niesamowitą historię opartą na tym, co dzieje się na ekranie. Większość dzisiejszych gier podaje wszystko na tacy, niedługo czekać, żeby w końcu wyłączono gracza całkowicie, przecież to za duży wysiłek robić cokolwiek.

Stare gry miały jeszcze jeden plus, tym razem czysto fizyczny. Mianowicie były sterowane w całkiem inny sposób. Joystick wychylający się w czterech kierunkach plus jeden przycisk to jednak całkiem inne medium niż klawiatura plus mysz czy konsolowy pad. Stare gry tak jak nowe, wymagały od grającego refleksu i koordynacji, ale na dużo mniejszej przetrzeni, dzięki czemu więcej uwagi mógł poświęcać temu co działo się na ekranie. Sam nigdy nie zapomnę, jak mając joystick nie działający w lewo przeszedłem całą grę Zybex. Po kilku miesiącach podszedłem do niej z normalnie działającą gałą i już mi nie szło. We współczesnych grach to niemożliwe. Ale to dygresja, wrócę do tematu...

Używanie i stymulowanie wyobraźni, to bardzo ważny element rozwoju dziecka, owocujący w jego dorosłym życiu. Jeśli mi nie wierzycie, poszukajcie opracowań naukowych, na pewno jakieś są, dajcie znać. Ja osobiście jestem za tym, żeby stymulować wyobraźnię prostymi bodźcami. Kiedyś, dawno temu, mając patyk, wiadro i kałużę, można było z kolegami lub samemu bawić się w kilkanaście rożnych zabaw. Po dołożeniu trzepaka i drzewa liczba kombinacji rosła w setki. Dzisiejsze dzieci bez swoich wspaniałych współczesnych zabawek po prostu nie potrafią się bawić, ich wyobraźnia albo nie pracuje, albo pracuje w takim zakresie którego ja nie ogarniam. Ale jak ma być inaczej, skoro dziecko nie musi sobie niczego wyobrażać, dostaje wszystko gotowe. Oczywiście, mimo tego, że współczesne zabawki są dużo bardziej zaawansowane niż ich antyczne odpowiedniki, dziewczynki nadal bawią się lalkami, chłopcy samochodzikami, a obie strony zgodnie układają klocki, to się nie zmieniło. Zastanawiam się tylko, gdyby troszkę wyrośniętemu dziecku - dziewczynce na przykład - zamiast jej robiącej kupę, bekającej i śpiewającej lalki z dziesiątkami ubranek dać zwykłą szmacianą lalę, której nie da się przebrać, czy nadal potrafiłaby się nią bawić? Czy gdyby odebrać jej dwustuelementową kuchenkę hello kitty i dać kałużę błota, czy nadal potrafiłaby się bawić w kuchnię? Im dziecko starsze, tym większe prawdopodobieństwo odpowiedzi negatywnej.

I nie żebym był przeciwnikiem nowoczesnych zabawek. Będę skakał z radości, jeśli moje córki zechcą programować roboty lego, sam im w tym pomogę. Uważam jedynie, że te naukowo opracowane produkty są właśnie produktami, narzędziem do przynoszenia komuś grubych pieniędzy. Nie mam też pewności, czy duża część z tych zabawek nie robi dzieciom krzywdy. Nie dowiem się, jesteśmy pionierskimi pokoleniami w tym temacie, za wiele lat dopiero się okaże, czy dobrze robimy czy źle. Trzeba jednak zapamiętać, że to dzięki wyobraźni zeszliśmy z drzewa, i jeśli nam jej zabraknie, możemy na to drzewo wrócić, o ile jeszcze jakieś zostanie.

Wracając na własne podwórko. Jeśli moje dziecko ma grać, niech może zacznie od tych starych gier. W nich nie ma dosłowności, są proste, dają tyle samo frajdy co współczesne produkcje. Dziecku nie będzie przeszkadzać brak rozdzielczości HD i wygładzania krawędzi. Dziecko ma od tego wyobraźnię. Niech też bawi się programami dla dzieci, takimi które uczą literek i innych rzeczy, nie mam nic przeciwko. Zresztą lada chwila to nastąpi. Mała już lubi pisać na klawiaturze, zna literkę Q, potrafi przełączać sobie zdjęcia i wyłączyć wygaszanie ekranu. Lada chwila zainteresowanie wzrośnie, bo komputery w jej życiu są wszędzie - i wtedy nasza w tym rola, aby takie jej podsunąć rzeczy, żeby komputer pomógł jej w rozwoju, a nie uzależnił i stał się zastępstwem prawdziwych wrażeń i prawdziwego dziecięcego życia. Z chęcią zakupię stare dobre C64 żeby moje dziecko mogło pograć w stare gry. Bo im mniej pikseli tym lepiej.

Ten artykuł w nieco zmienionej formie widnieje też na blogu który prowadzi moja małżonka - tu, zapraszam do lektury pozostałych.

niedziela, 21 marca 2010

Adam Cebula - dla innych baron 13

Szczycę się tym, że Adam Cebula zalicza mnie do swoich przyjaciół. Poprosiwszy go o tekst w sprawie piractwa dostałem od niego rzecz, która zasługuje moim zdaniem na oddzielną publikację, ale z Adamem tak już jest - otrzymuje się często więcej, niż człek się spodziewał.

Oto ów tekst do przemyśleń...

SPOŁECZEŃSTWO POST-PIRACKIE I INNE POMYSŁY SF

Nie wiem, czy słusznie, ale popularne awantury wokół piractwa komputerowego, walki z nim, walki z różnymi formami „cybernetycznej anarchii” są dla mnie tylko punktem wyjścia do bardziej (chyba...) ogólnych rozważań.

Zawsze przekonuję, że siłą Europy, jest kultura. Tzw krąg kultury śródziemnomorskiej całkowicie zdominował świat. Owszem możemy mówić o różnych „tyglach”, ale w rzeczywistości to, co spotykamy w tzw cywilizowanym świecie jest prawie w całości produktem wypichconym już na terenach dawnego Imperium Rzymskiego, gdzieś pomiędzy fiordami norweskimi a Gibraltarem. Jeśli w jakimś kraju nie obowiązuje prawo wedle zasad rzymskich, to raczej panuje tam chaos.

Diabli wiedzą czym jest tak naprawdę kultura. Można jednak powiedzieć, że jest niezbędna. Bez pomysłu na to coś, ludzie na przykład biorą się za łby, ruinują efekty pracy pokoleń, albo zwyczajnie popadają w lenistwo i dorobek nie pielęgnowany rozpada się sam.

Jedną z rzeczy, do których chcę przekonać ludzi od dawna, jest to, że fantastyka naukowa jest ważnym składnikiem kultury. Być może jednym z najważniejszych z pośród tzw wartości humanistycznych. Ano tak. Albowiem fantastyka naukowa jest jedyną dziedziną literatury, która zajmuje się wpływem zmian technologii na to jak się nam ten nasz świat na co dzień widzi. A technologia jest tak naprawdę najważniejszym i prawie jedynym czynnikiem, który w krótkich, tak krótkich jak życie człowieka, odcinkach czasu kształtuje naszą rzeczywistość.

Twierdzenie, by w ogóle spojrzeć na SF, gdy obok Musil, Kafka, czy Joyce, jest już po prostu szokujące. A twierdzenie, że SF jest tak samo , a może nawet ważniejsze, po prostu obrazoburcze. A jednak dość łatwo przedstawić „ważkie powody”. Na przykład gdy spojrzymy sobie na wykres przedstawiający liczbę ludności w czasie, to jakie wydarzenia w XX wieku okazują się ważne? I wojna światowa? Nie, grypa hiszpanka. Ważne wydarzenie z okolic la 40-tych? Czy II wojna światowa? Nie, opracowanie preparatów penicylinowych.

Owszem, bez tzw humanistycznego dziedzictwa wieków prawdopodobnie nie dało by się zbudować w Europie przemysłu stalowego. Tak, bez wątpienia odpowiedni stosunek człowieka do człowieka powoduje, że potrzebna jest kolej warszawsko-wiedeńska. Tym niemniej gdy już ona jest, gdy wiemy jak zbudować silnik parowy, czy prądnicę, to nasz świat jest zdeterminowany przez tę technologię.

Jej zmiany zaskakują humanistów. I nie tylko, na zmiany technologii zazwyczaj nie jest przygotowana cała wyprodukowana przez nich maszyneria. Na przykład język w którym operujemy tradycyjnymi pojęciami, obyczaje, które często tracą sens, gdy technologia się zmienia. Cała organizacja społeczeństwa jest oparta na pewne zastanej technologii.

Zmiany technologii niejako tradycyjnie okazują się szokiem. Ludzie zarówno ci którzy powinni być na nie przygotowani, którzy niejako zawodowo powinni się zajmować rozwiązywaniem rodzących się problemów, jak ci, którzy stają na głowie, by zmiany zignorować, ale chyba najbardziej ci, którzy nie zdają sobie sprawy z tego, co się naprawdę dzieje, są zaskakiwani. Zazwyczaj reagują absurdalnie, robiąc skutecznie szkody i sobie i wszystkim i wszystkiemu w koło.

Przykład? Ruch luddystów. Bunt przeciw silnikom parowym, „sabotowanie”, przyznam, nie mam pojęcia, czy legenda lingwistyczna ma cokolwiek wspólnego z rzeczywistością, niszczenie maszyn przędzalniczych przez wrzucanie w tryby drewnianych sabotów. Można jeszcze powiedzieć, że problem w klasycznej czystej formie umarł wraz z ostatnimi tkaczami.

Czy ktoś jeszcze pamięta o tym że przed II wojną światową byli ludzie (a miedzy innymi księża) wojujący z tym, że ludzie na wsi ubierają się współcześnie? Czy komuś zaświtało w głowie, że tak zwana tradycja przegrała z kretesem min z powodu technologii wytwarzania choćby zapaski? Otóż powód był w pewnie w 90% technologiczny, nie moda nie tak zwane „nowe”. Choć „wszyscy” wiedzą o „uniformizacji” to mało kto pamięta o tym, że to wynik konkretnej technologii w przemyśle włókienniczym.

Otóż, jeśli ktoś nie ostrzeże ludności świata, jak też on może wyglądać gdy się na przykład zmienią maszyny przędzalnicze, to ona zgłupieje i zacznie walić butami w tryby.

Internetu nikt nie przewidział. Może Lem rozumiał co się święci. Pamiętacie bodaj „Vestranda Estelopedia, arkusz próbny gratis”? No, prawie mu się udało, bo Wikipedii nie przewidział. Internet okazał się totalnym zaskoczeniem, tak mniej więcej, jak jak elektronika z jej możliwościami.

Owszem będąc w środku tworzenia technologii niejaki Richard Stallmann zorientował się, że z systemem oprogramowania własnościowego nie da się wytrzymać. Warto się wczytać w tę historię... Bo nie chodziło o to, że odbiło jakiemuś lewakowi: po prostu każdy produkt wymaga swojej organizacji produkcji.

Jak doszło do powstania Linuksa? Po mojemu mniej więcej tak. Najpierw Intel wyprodukował procesor 286 który w założeniu miał robić to co robiły wielkie systemy komputerowe, pracować w tzw trybie wirtualnym. Niestety chyba nie dało się uruchomić masowej produkcji płyt głównych: okazały się za skomplikowane. Nie dla technologii elektronicznej, ale dla tego aby masowo ruszył cały proces uruchamiania systemów komputerowych pracujących w trybie wirtualnym. Potrzebne było dorzucenie kilku elementów, oprogramowanie urządzenia. Choć rozwiązanie zdawało się na wyciągnięcie ręki, coś się po drodze zacięło.

Co się stało możemy tylko domniemać. Ale dla historycznej informacji: nie było możliwości po DOS-em jednoczesnego uruchamiania kilku aplikacji, jednoczesnej pracy kilku użytkowników na jednej maszynie... A teraz?

Pomału, było jeszcze „potem”. Potem wyprodukowano 386. Procesor. No i nie udało się napisać systemu operacyjnego, który robiłby to, co marzyło się projektantom owej kości i po co została zmajstrowana. A zrobiono ją tak, że o ile nie sknocono całkiem płyty głównej, technicznie komputer był przygotowany do pracy w tzw trybie chronionym. To wyglądało jakoś tak, że o ile za pomocą 286 dawało się przy pewnym wysiłku wyprodukować komputer pracujący w trybie wirtualnym , to majstrując go za pomocą 386 trzeba było się wysilić, aby w nim nie pracował.

Owszem, były próby napisania systemu który wykorzystywałby te możliwości. Ale skończyło się tak, że zrobił to dopiero Linus Torvaldsen.

Ano wyszło tak właśnie: koncerny zajmujące się produkcją oprogramowania dla mas rozłożyły się się na tym zadaniu. Trzeba było inaczej zorganizować warsztat, i dopiero wyszło , gdy pracowano za darmo.

Przeciętny posiadacz komputera zapewne nie ma pojęcia do dnia dzisiejszego, że jego maszynka może działać jak dawne wielkie systemy komputerowe. Możemy podłączyć do niej za pomocą karty sieciowej kiepską maszynę, z której zalogujemy się na tej silniejszej. Słaby komp będzie robił za terminal, a silny który zazwyczaj pracuje z ułamkiem procenta mocy wreszcie będzie miał okazję pokazać co potrafi.

Nie da się pewnie tak grać w gry, które zjedzą każdą moc obliczeniową, ale bez trudu kilku programistów może jednocześnie pracować nad uruchamianiem aplikacji na jednej współczesnej maszynie. Pisarzy to pewnie dało by się upchnąć kilkuset, kilku grafików komputerowych, nim zauważyli by, że jeden drugiemu przeszkadza.

Te niby niepotrzebne możliwości, bo dziś często na jednego użytkownika przypada kilka maszyn, powodują, że np w zastosowaniach sieciowych bez Linuksa było by ciężko.

Otóż, jeśli świat wygląda, jak wygląda, to dzięki Internetowi, to Internet działa jak działa dzięki Linuksowi. A Linux dzięki sposobowi produkcji, dla niepoznaki zwanym Wolnym Oprogramowaniem.

Technologia nic więcej, choć owszem idzie za tym element kulturowy, jak na przykład potrzeba i możliwości dzielenia się.

Fantastyka naukowa powinna ludziom jakoś to wyjaśnić: że niestety o ile chcą, by programiści dobrze pracowali to trzeba im dobrze zorganizować warsztat.

Niestety muszą się pogodzić z szokiem przyszłości. Na przykład z tym , że najpierw w zapomnienie odchodzą maszyny tkackie za nimi zapaski. Tak jak już pożegnaliśmy się i wydaje się to oczywiste, a przecież było rewolucją, z arystokracją. Jak mi się zdaje, posłaliśmy w niepamięć tradycyjne rozumienie państwa, z niskiej potrzeby wolności handlowej.

Musimy sobie powiedzieć, że najprawdopodobniej sposób organizacji działania społeczeństwa, zwany własnością intelektualną jest mniej więcej tak dobry, jak pobieranie myta za przejazd brodem przez raubritterów.

Póki co, fantastyka naukowa jest gatunkiem umarłym. Owszem, rozum „ałtora” i czytelnika pozwala na tworzenie literatury ściśle rozrywkowej. A ludność, także ta nieliczna, posiadająca umiejętność słowa pisanego ze zrozumieniem jest zaskakiwana przez procesy.

Będą się one toczyły niezależnie od tego, czy się komuś to podoba, czy nie. Nikt jeszcze w dziejach nie wygrał z postępem naukowo-technicznym, ze zmianą technologii. Owszem udawało się różnym grupom darmozjadów, „warstwom próżniaczym” żyć przez jakiś czas na koszt innych ale każdego kto stawał przeciw technologii spotykał paskudny los tkaczy z Bielawy: przyszło wojsko i zastrzeliło.

Wszystkie awantury o to, co się dzieje w Sieci są moim zdaniem wojnami z maszynami tkackimi, z maszynami parowymi, czy nawoływaniem do noszenia zapasek. Tak po mojemu, to na dłuższą metę zakazywacze są na pozycji luddystów. Już dziś widać, że technologia tym którzy nasz światowy warsztat chcą zorganizować tak, aby dało się sprawnie pracować, daje przewagę.

Warto też zauważyć, że jak by nie kombinował, utrzymywanie systemu prawnego i co leży u jego podstaw, starej kultury własności prowadzi nieuchronnie do konfliktu z rozwiązaniami technicznymi. Nie da się na dłuższą metę nie tylko utrzymywać punktów dostępowych, ale nawet użytkować radiowych kart sieciowych, jeśli chce się kontrolować ruch w sieci.

Warto na marginesie zauważyć, że to o wiele bardziej oczywiste, niż historia z Linuksem. Tamże wydawało się, że to tylko problem techniczny.

W tej chwili wydaje się, że toczy się wojna o wolność w Internecie. To znaczy, że może wygrać ta, czy tamta strona konfliktu. Tak po mojemu, to „jest pozamiatane”. Owszem nie mający za wiele pojęcia o możliwościach technicznych urzędasy mogą coś-tam napsuć. Ale, z jednej strony już formuje się siła polityczna (społeczna?) która spowoduje, że przestanie się opłacać partiom sprawującym władzę bronić interesów nielicznych darmozjadów którzy zostali już przez technologię wyeliminowani. Z drugiej, tak naprawdę nie ma technicznych sposobów realizacji tych pomysłów. Owszem są bardzo naiwne.

Ale, co najważniejsze (a od czego deklaruję przywiązanie do SF?) idą zmiany, które spowodują, że chyba ten świat się przewróci do góry nogami.

Powiem tylko jednej: po mojemu kończy się funkcjonalność systemu gospodarki towarowo-pieniężnej. Ostatni kryzys zapewne pokazał że coś jest na rzeczy, ale to się zaczęło psuć już w XIX wieku. Dlaczego? Bo (są) maszyny.

Co by nie psioczył na Marksa, miał kilka dobrych pomysłów na opisanie świata. Jednym z nich było to, że jedynym fizycznym czynnikiem kształtującym cenę, jest czas człowieka który trzeba włożyć w wykonanie towaru.

Współcześnie funkcjonował pomysł, że „koszt wykonania” (nie wiemy za bardzo czym jest) nie musi mieć nic wspólnego z ceną w sklepie. Na tej zasadzie handluje się coraz bardziej niczym, kopią oprogramowania, licencjami... Aliści nieszczęście zdarzyło się wiele lat wcześniej gdy maszyny zaczęły produkować skarpety.

Jak by nie kombinował, dziś chińskie są tak tanie, że gdy się robi dziurka zamiast cerować, normalni ludzie je wywalają. A i tak ich cena to właściwie tylko podatek na utrzymywanie tego całego systemu.

Owszem, urwanie (zwykle pisze się w tym miejscu „oderwanie”) ceny od fizycznych realiów jest... ciekawym eksperymentem. Niestety, jak pokazują kolejne rozwałki systemów płatniczych, nie za bardzo udanym.

Z drugiej strony współczesna technologia, jak pokazał przykład Linuksa, nie działa na pieniądzach. Coraz mniej(ta technologia) znosi taki system sterowania.

Pieniądz staje się coraz mniej „władny”. Kiedyś bogacze mieli specjalne prawa, dziś równość wobec kodeksu karnego jest oficjalną zasadą. Jeszcze niedawno za pieniądze można było na przykład zrobić karierę, powiedzmy pisarską. Bo wydanie książki było drogie. Posiadacze pieniędzy, koncerny wydawnicze, osoby które dysponowały kasą, powiedzmy dyrektorzy wydawnictw mogli kogoś promować, a kogoś odstawić na boczny tor.

Dziś z powodu Internetu, jest to już tylko częściowo możliwe. Gazety z tych samych powodów tracą „rząd dusz”. Warto sprawdzić, co ludzie wypisują pod artykułami. Nie wiem jaki procent czytelników to jest, ale zazwyczaj ci co piszą, wyzywają dziennikarza od durniów i udowadniają mu, że jest na odwrót niż on napisał.

Jest taki portal z darmową, rozdawaną muzyką: www.jamendo.com

Miał paść, jakoś się trzyma, aliści ważne jest co innego: zjawisko zaistniało i wszystko wskazuje, że zostało przyjęte, jako coś bardzo potrzebnego. Tak czy owak będzie kontynuowane.

Powiem tak, że już dziś nie mam najmniejszej potrzeby „piratowania” muzyki w sieci, bo to co jest choćby na tym jednym portalu jest nie do przesłuchania i przebrania w rozsądnym czasie.

W świecie w którym maszyny zajmują się powielaniem np kopii utworów, ich sprzedawanie nie ma sensu. Od razu dodam , że udało się już stworzyć na bazie drukarek objętościowych maszynę samopowielającą się. Zapewne do tego, by ze swoim odtworzeniem wystartowała z poziomu surowców, jest daleko, ale wystarczy, by startowała od czegoś bardzo taniego i dostępnego jak np. części elektronicznych.

Nie mam głowy Lema by wymyślać przyszłość, ale jedno widać: najemna praca ludzi z powodu istnienia maszyn, traci na ważności. Być może za progiem jest powszechna dostępność już nie przedmiotów, którą mamy teraz, ale maszyn do ich wytwarzania. „Dobra” jak meble, czy elektronika tracą drastycznie na wartości. Istotna staje się informacja oraz coś co nazwałbym „aktami twórczymi”. Które są zupełnie nieprzewidywalne, którym jak się zdaje, pieniądze przeszkadzają.

Co nas czeka w przyszłości? Na pewno chyba tylko jedno: wojny tej części społeczeństwa, której technologia odbierze jej pozycje z tą technologią. Będą coraz częstsze i coraz chyba coraz bardziej rozpaczliwe i... naiwne. Dużo bardziej od wrzucania sabotów w tryby. I na to powinna nas przygotować fantastyka naukowa. Tak sobie myślę, że co może SF w tej materii, to najwyżej przygotować nieliczną grupkę wyłonioną z pośród czytających, by mogli przyglądać się mordobiciu z niejakim zrozumieniem. Co bynajmniej nie uchroni ich od ciosów, oraz zmuszania by stanęli po tej czy tamtej stronie.

sobota, 20 marca 2010

Hiszpański wyrok w sprawie piractwa.

Dzięki ci, Piotrze, za podrzucenie tematu.

Oto link:

http://www.dobreprogramy.pl/PP-legalne-w-Hiszpanii,Aktualnosc,17166.html

Osobiście popieram stanowisko sędziego. Zresztą, może zechciejmy sobie wyjaśnić jedną podstawową kwestię.

Kilkanaście lat temu piratami nazywano ludzi, którzy na giełdzie handlowali programami. Oferowali głównie gry komputerowe i programy użytkowe. Oczywiście czerpali z tego zyski i to niemałe - choć proceder nie był tak do końca nielegalny, bo prawo go jeszcze nie ścigało Prawda, mój przyjacielu z CDA?

TAKICH PIRATÓW W POLSCE JUŻ NIE MA.

Wyginęli wraz z rozpowszechnieniem się Internetu. Teraz piratem nazywa się człowieka, który coś ściąga na własny użytek. W systemie P2P umożliwia innym to samo, ale znów gotów jestem iść o każdy zakład, że nikt z korzystających nie myśli o zyskach.

A nazywanie ich złodziejami, jak to uparcie czynią np. redaktorzy CDA (bo - jak mi kiedyś powiedziano - taka jest polityka redakcji) to naprawdę grube nadużycie semantyczne.

W najlepszym przypadku można mówić o EWENTUALNYM zmniejszeniu zysku producentów gier i programów.

Można to nazywać przestępstwem - nie będę się spierał - ale nie jest to kradzież.

Koncert jakiegoś zespołu muzycznego. Chłopcy grają, co głośnik wyskoczy. Za płotem stoją grupki fanów. Nie stać ich na kupno biletów. Może ich zresztą stać, ale nie mają ochoty bulić za całość koncertu, skoro tak naprawdę podoba im się jedna, dwie piosenki i tych tylko chcą posłuchać. Kradną dźwięki?

czwartek, 18 marca 2010

Cierpienia gwałconych Niemek.

Przeczytałem dziś na Onecie, że w Niemczech wyszła książka jakiejś 80-letniej staruszki, która „jako pierwsza odważyła się napisać o gwałtach, jakich dopuszczali się żołnierze rosyjscy na niemieckich dziewczętach” pod koniec II Wojny Światowej.

Napisanie tej książki przez sędziwą autorkę to jedno. Nie wątpię, że przeżyła dramatyczne chwile (dokładnie czternaście dni), gdy w jej rodzinnej Pile pojawili się czerwonoarmiści. Można by co prawda się zastanawiać, co było gorsze – 14 dni strachu i gwałtów, czy pięć lat strachu przed śmiercią w jakim żyły niemal wszystkie polskie dziewczęta i polscy chłopcy, ale nie bądźmy drobiazgowi.

Ciekawi mnie co innego.

Zastanawiam się, komu jest potrzebne propagowanie tej książki i przedstawianie jej bohaterki jako „odważnej kobiety, która wreszcie zdecydowała się przerwać zmowę milczenia.

Nie mam nic do współcześnie żyjącego, młodego, przeciętnego Helmuta, Johanna czy Hermanna. Urodzili się w kilkadziesiąt lat po wojnie i żaden z nich nie jest winien bestialstw, jakich się dopuścili na ziemiach Polski, Ukrainy, Białorusi czy Rosji ich dziadkowie i ojcowie. Daleko mi do mściwości Boga Izraela, który za grzech Adama i Ewy ukarał wszystkich nienarodzonych jeszcze ludzi.

Ale komuś w dzisiejszych Niemczech wyraźnie zależy na tym, żeby Hermann, Johann, czy Helmut uznali, że niemiecki naród doznał okropnych krzywd od Rosjan czy Polaków – stąd wrzawa wokół tej i podobnych książek. W końcu niemiecki Związek Wypędzonych nie zrodził się z niczego.

Dlatego zwracam uwagę na tego typu opracowania. Liczne książki nie ukazują się dziś ot tak sobie. Komuś zależy na tym, by rozdmuchać nikły najpierw, a potem coraz silniejszy płomień niemieckiego pragnienia odwetu.

środa, 17 marca 2010

"Hurt Locker" - Oskar i moje refleksje...

Obejrzałem sobie "Hurt Lockera". Mam uczucia mieszane. Dobra reżyseria, aktorzy też niczego sobie, nawet akcja bez dłużyzn, ale w sumie uważam, że to film propagandowy i jako taki dostał Oskara.

Bohaterem jest saper, który rozbraja miny i bomby - pułapki zostawione przez wstrętnych terrorystów. Od bomb giną spokojni Irakijczycy (których zresztą najczęściej widzimy, jak z podejrzaną ciekawością gapią się na dzielnych amerykańskich chłopców nadstawiających za nich bycze karki). Nigdy nie wiadomo, czy jakiś niby to postronny widz nie wyjmie z kieszeni kałacha. Wśród tych widzów kryją się wredni mudżaheddini, uruchamiający bomby z komórkowych telefonów.

Terroryści są tacy wredni, że potrafią ukryć bombę w brzuchu zamordowanego przez nich uprzednio za kontakty z Amerykanami chłopca.

Ani słowa o przyczynach, dla których Wredni Terroryści podkładają te bomby. Już tak widać mają.
Nie wiadomo, dlaczego Jankesi znaleźli się w Iraku. Widać było im po drodze.

Mam silne podejrzenia, że będziemy świadkami powstania całej fali filmów oczyszczających żołnierzy biorących udział w tej wojnie. Coś takiego już było ("Rambo").

Pytanie do znawców

Postanowiłem założyć jakby nowy wątek, na którym każdy będzie mógł postawić w komentarzach jakieś specjalistyczne pytanie w nadziej, że wśród zaglądających na tego bloga znajdzie się ktoś, kto potrafi odpowiedzieć.

Oto moje pytanie:

Kupiłem całkiem dobry nóż, może nie z najwyższej półki, ale niezły (CKRT M31-04).
Jak i na czym go naostrzyć i jak sprawdzić ostrość?

Od razu zaznaczam, że nie interesują mnie dawne sposoby sprawdzania jakości ostrza typu przecinanie chłopa i czekanie, aż zrobiwszy cztery kroki rozpadnie się na dwie połowy. Cholernie dziś trudno o porządnego chłopa...

Refleksja taka...

JEŻELI:
- możesz rozpocząć dzień bez kofeiny,
- zawsze możesz być radosny i nie zwracać uwagi na niedogodności,
- nie zawracasz ludziom głowy swoimi problemami,
- możesz każdego dnia jeść to samo i być za to wdzięcznym,
- nie obwiniasz innych za coś, co nie idzie po twojej myśli,
- nie musisz kłamać,
- radzisz sobie ze stresem bez wspomagaczy,
- zasypiasz bez tabletek,
- nie zwracasz uwagi na kolor skóry, orientację seksualną, przekonania religijne czy polityczne ludzi,
- guzik cię obchodzi kryzys finansowy...


...to właśnie osiągnąłeś poziom rozwoju swojego psa.

poniedziałek, 15 marca 2010

Finanse Świątobliwych

Wbrew pozorom, post nie dotyczy finansów KK.

Przed chwilą miałem wizytę patrolu świadków Jehowy (ci idioci są przekonani, że Bóg ma na imię Jahve, jakby Ten, Który Jest JEDYNY potrzebował imienia...)

Nawet z nimi nie dyskutowałem - co to zresztą za dyskusja z ludźmi, którzy poznali Prawdę, z Prawdą można się zgodzić, albo ją odrzucić, ale dyskutować się z nią nie da), zobaczyłem jednak, że trzymają w pogotowiu (jak Dillinger ulubionego Thompsona), gruby plik barwnych ulotek i broszur. Oni już tak mają.

Gdy poszli sobie precz, zadałem sobie pytanie: "Czy ktoś kontroluje finanse wszelkiego rodzaju sekt?". Te ulotki ktoś przecież drukuje i nie za darmo. Wszyscy grzmią, że KK nie pozwala na kontrolę swoich finansów, ale czy ktoś wie, jak to w Polsce wygląda w przypadku innych wyznań i sekt?

Noże i cena...

Mam pytanie i byłbym wdzięczny, gdyby ktoś zdołał mi na nie odpowiedzieć.

Z rozmaitych powodów, o których nie muszę tu pisać, kupiłem nóż. Składany, bardzo poręczny i... hm... groźnie wyglądający. Taki, jaki każdy chętnie zabrałby na biwak, zamiejski piknik, lub choćby wycieczkę do lasu. Dałem za ten majcher 25 PLN.

Powodowany ciekawością zajrzałem na Net i dowiedziałem się, że przeciętna cena takiego kozika ze szpanerskiego sklepu to 250 - 300 zyli, a są i znacznie droższe (widziałem cenniki kończące si e na 1300 złotych).

Tak sobie myślę, że nożem za 25 złotych można komuś wypruć flaki równie skutecznie, jak tym za 500, a nawet Kuba Rozpruwacz nie używał swego tak często, że mógłby się zużyć (majcher znaczy byłby się zużył, nie Jack). Gdy jako smarkacz strugałem kozikami łuki i strzały, zrozumiałem, że każdy nóż jest ostry tylko do pewnego momentu i nawet najlepsze niemieckie scyzoryki z Solingen trzeba jednak co pewien czas podszlifować.

Cóż więc jest takiego w tych nożach za kilkaset złotych? Za drogie są, żeby to sprawdzać eksperymentalnie, ale może ktoś z Czytelników tego bloga ma jakieś doświadczenia (myśliwi, survivalowcy, ratownicy) i mógłby mnie oświecić?

niedziela, 14 marca 2010

Gry Idiotproof

Nie lubię, jak mnie kto ma za durnia, a ostatnio coraz częściej doznaję dyskomfortu psychicznego odpalając rozmaite gry. I to dotyczy moich ukochanych gier przygodowych.

Pozwolę sobie rzecz wyjaśnić.

Kilkanaście lat temu, gdy uruchomiłem np.” Simona Sorcerera” wiedziałem, że ukończenie gry jest sporym wyzwaniem intelektualnym. Niektóre zagadki (uruchom pompę używając „unieruchomionej małpy” – monkey wrench to klucz nastawny; gra „Monkey Island II”) przeszły niemal do historii gier. Pamiętam, jak w niektórych grach podsuwaliśmy sobie z Adrianem Chmielarzem wskazówki, bo diablo trudno było wpaść na rozwiązania rozmaitych sytuacji. Nawiasem mówiąc to ja podsunąłem Adrianowi diablo przewrotny pomysł wykorzystany przezeń w „Teenagencie” z drzwiami, które mają otwory na klamkę po obu stronach i można je otworzyć z lewej i prawej, wchodząc do dwu zupełnie różnych pomieszczeń.

Ukończenie takiej gry było powodem do niemałej satysfakcji.

Potem pojawiły się „hinty”. Grając w BS IV można było w każdej chwili poprzez Internet połączyć się z firmą producencką, i otrzymać wskazówkę - nieco zawoalowaną, ale czytelną dla każdego, kto ma IQ większe od 90-ciu. Twórcy „Runaway 3” zrobili z tego nawet dość zabawny filmik – na ekranie pojawia się jakiś facecik, drzemiący przed kompem, którego budzi twój telefon i który ziewając pomaga ci uporać się z aktualnym problemem. Jego wskazówki też nie są gotowym rozwiązaniem, ale wskazują trop. Trzystopniowy system podpowiedzi jest w „Simonie 5”. Nie są to zresztą jedyne przykłady.

Ale i to okazało się za trudne.

Art of Murder: Cards of Destiny ma po prostu na płycie w pliku PDF całkowity i dokładny opis przejścia gry. Żadnego wyzwania intelektualnego. Oczywiście, nie musimy korzystać z tych wskazówek. Ale sprawiają one, że największy nawet idiota może ukończyć grę i popisywać się intelektem.

Cholera! Co za czasy!

czwartek, 11 marca 2010

Pomniki

Jak mawiał August Oktawaian, „szparag może nie umie po grecku, ale ja umiem”.
Przeczytałem piękną informację, która mną wstrząsnęła.
http://wroclaw.gazeta.pl/wroclaw/1,35751,7644253,Olbrzymie_betonowe_krzeslo_stanie_w_centrum_Wroclawia.html

Przechodząc przez Ostrów Tumski widziałem to wybitne „dzieuo sztuki”. Nie wiedziałem, komu to szkaradzieństwo zawdzięczać – teraz już wiem. Artysta napracował się, jak sądzę, nieco mniej od rzeźbiącego posąg Dawida Michelangela, ale ambicje ma pewnie nie mniejsze. Kiedy pierwszy raz zobaczyłem to wbite w ziemię korzeniami do góry drzewo, pomyślałem, że to jakiś pijacki wyczyn… Nie pasował mi tylko włożony w ustawienie tego „dzieua” wkład pracy, bo dalece przekraczał możliwości przeciętnego wrocławskiego menela.

Żyjemy w czasach terroru artystów. Idę do filharmonii i słyszę kakofonię dźwięków. Utwór wybitnego kompozytora od strojenia instrumentów odróżnia mi tylko pan we fraku, który w pewnym momencie unosi pałeczkę. W salonach wystaw artystycznych widzę bohomazy przypominające malarskie wyczyny pijanego szympansa. Nikt nie powie takiemu „tfurcy”, żeby trochę poćwiczył choćby rysunek.
Ale ostatecznie nie muszę chodzić do tych salonów.
W przypadku „rzeźb” wystawianych publicznie jest inaczej. Nie da się uniknąć patrzenia na to szkaradzieństwo. Może ja jestem tłuk krzemienny, ale wolałbym, żeby mnie nie narażano na takie widoki, bo może mi wysiąść pikawka.

Czy ambitni twórcy nie mogliby wystawiać swoich dzieł np. w Puszczy Białowieszczańskiej?
Nie, nie mogliby. Żubry są pod ochroną. Wrocławianie, jak widać, nie.

Czy moglibyście wskazać podobne przykłady obrzydliwości z waszych miast?

Pułapka mobilnego internetu

Tak jak obiecałem przy poprzednim wpisie, kontynuuję temat komórek. Jest ku temu okazja, dostałem fakturę której wysokość mnie zniesmaczyła. Przez długi czas byłem posiadaczem służbowego telefonu w którym limit wykorzystywałem jedynie jadąc za granicę. Straciłem pracę, straciłem służbowy telefon, i korzystam z aparatu za który przez dwa lata płaciłem abonament nawet nie wyciągając go z szuflady.

I o ile nie mam problemu z długością rozmów czy ilością wysyłanych SMSów, to niestety muszę powstrzymywać swoje zapędy z korzystania z dobrodziejstw mobilnego internetu. Jak pisałem wcześniej, będąc na wyjeździe korzystałem z aplikacji google maps co by czasem znaleźć drogę. Niby nic wielkiego, reklamuje to teraz prawie każdy operator. Żaden z nich nie wspomina jednak o kosztach.

Google Maps pobiera informacje o mapie z internetu, pobiera je często i gęsto, bo telefon przechowuje w swojej pamięci tylko niewielki wycinek mapy. Jak się okazało, koszt kilku(może nasto) krotnego skorzystania z mapy plus kilkumegowa aktualizacja oprogramowania telefonu plus kilkukrotne skorzystanie z facebooka, wyniósł około 50zł. Nie chcę nawet myśleć co by było, gdybym internetował z telefonu za każdym razem kiedy mam na to ochotę.

Podsumowując moje żale – ceny mobilnego internetu w naszym kraju są niestety wysokie. Nie staniemy się społeczeństwem nowoczesnym, dopóki przeciętny szary kowalski będzie musiał liczyć kasę w kieszeni za każdym razem, kiedy chce skorzystać z internetu w komórce. A korzystanie to staje się coraz wygodniejsze, i ciekawych aplikacji jest coraz więcej – choćby wspomniane w komentarzach pod poprzednim postem.

Jest na szczęście światełko w tunelu, pakiety internetowe. Sam po opłaceniu ostatniego rachunku dostałem ofertę tańszą od abonamentowej o kilkanaście procent. Ale to mnie nie satysfakcjonuje, ja chcę oglądać jutuba, mieć przy sobie fejsbuka, kilka czy kilkanaście kanałów RSS z interesującymi mnie tematami itp. Pozostaje czekać, może kiedy za dwa lata będę wymieniał aparat, ten problem nie będzie już istniał.

Niedziele "wolne" od handlu

Uwielbiam, jak mnie kto chce uszczęśliwiać na siłę.

http://biznes.onet.pl/niedziela-wolna-od-zakupow,18572,3189955,1,prasa-detal

Nie, żebym specjalnie często biegał po zakupy w niedzielę. Ale szlag mnie trafia, jak grupka zelotów drących w Sejmie japy pod batutą KK zamierza mnie uszczęśliwić zakazem robienia w niedzielę zakupów. Chce się zakrzyknąć: "Wraca komuna", bo nie kiedy indziej, a wtedy właśnie w niedzielę nie można było niczego kupić: jak w sobotę nie byłeś przewidujący, to mogłeś tylko wbić zęby w ścianę, gdy miałeś ochotę w letni upalny dzień odświeżyć się piwnym trunkiem.

Zakaz handlu w niedzielę jest zakamuflowanym przypomnieniem przykazania: "Pamiętaj, abyś dzień święty święcił" (entre nous u Żydów była nim sobota).

Czy my, do cholery, nie zmierzamy w stronę państwa wyznaniowego? Krzyże w publicznych urzędach, oficjele pokazujący się publicznie na rozmaitej maści kościelnych uroczystościach (w USA nawet taki religijny maniak, jak Bush nie pokazywał się publicznie w kościele i nieraz obrywał od prasy za swoją demonstracyjną pobożność), transmitowane w państwowej telewizji uroczyste msze z każdej i nie każdej okazji, katolicki program "Ziarno" w sobotę rano (ciekaw jestem, ile telewizja pobiera od KK za emisję programu w porze największej oglądalności) - a teraz jeszcze i to.

Zaczynam podejrzewać, że dowcip o wpadających do tramwaju kontrolerach ("Medaliki do kontroli, proszę!") niedługo się ziści...

wtorek, 9 marca 2010

Zabezpieczenia

http://demotywatory.pl/1162141/Zabezpieczenia-gier-komputerowych

sobota, 6 marca 2010

Hamlet - jak go widzimy

Mam propozycję pewnej zabawy:

Oryginalny cytat mistrza Williama z Hamleta:


Why, let the stricken deer go weep,
The hart ungalled play;
For some must watch, while some must sleep:
So runs the world away


Moja wersja:

Zwierz ranny flaki niech wypruwa
Zdrów w las umyka rad.
Niech jeden śpi, gdy drugi czuwa,
Tak toczy się ten świat.

A jakie byłyby wasze propozycje?

piątek, 5 marca 2010

Z innej beczki...

Pośmiejmy się :-))))

http://statichg.demotywatory.pl/uploads/201002/1267373968_by_HiCZoK_500.jpg

Kultura

Jeden z dyskutantów o wykształceniu zwrócił moją uwagę na ciekawy fakt.

Ludzkość na drodze jej rozwoju popychały wynalazki. Od wynalazku krzemiennego tłuka, poprzez koło, kielnię, murarską zaprawę, druk, machinę parową, silnik Diesla... aż po telefony komórkowe lasery i laptopy. Powiedzmy sobie brutalnie i szczerze, iż bez machiny parowej nie dalibyśmy sobie rady i nie bylibyśmy tu, gdzie jesteśmy, a bez sonetów Szekspira - a jakże! Oczywiście te sonety wzbogacają kulturalny dorobek ludzkości, ale dlaczego "w towarzystwie" rozmawia się o nich właśnie, a nie o najnowszym odkryciu fizyków kwantowych?

Dlaczego za człowieka kulturalnego uważa się kogoś, kto nie ma pojęcia, do czego i jak się używa suwmiarki czy amperomierza, a wpuszczony do pierwszej lepszej chemicznej pracowni wywołałby efekt na miarę ucznia czarnoksiężnika albo adepta Gildii Alchemików z Ankh-Morpork, a na biegłego w swym fachu inżyniera budowlanego wszyscy spojrzą jak na totalnego głąba, gdy się okaże, że nie ma pojęcia, kim był Cezanne, lub czym ostatnio zaskoczyła wszystkich jakaś gówniara okrzyknięta odkryciem pokolenia przez "żury" nagrody Nike?

Jednym słowem - dlaczego przymiotnik "kulturalny" zarezerwowali dla siebie wyłącznie huma - ich mać! - niści?

czwartek, 4 marca 2010

Stosy stosów kłamstw.

Nie sposób zagrozić Inkwizycji w dziedzinie siły skojarzenia ze średniowieczem, złowieszczy trybunał wydaje się być soczewką skupiającą (zniekształcającą) powszechne wyobrażenie o epoce Villona i Chaucera. Nie sposób z kolei wymienić zjawiska o którym tak wielu ma do powiedzenia tak wiele, tak małe mając do tego prawo (legitymizuje wiedza). Codziennie wylewa się miliony słów, traktujących o bliżej nieokreślonym tworze, wyzutym z jakiegokolwiek powiązania z historycznym odpowiednikiem. "Inkwizycja" i katalog wyświechtanych frazesów, którymi się o niej dyskutuje jest probierzem naszych poglądów, inkwizycją straszy się dzieci, inkwizycją wyjaśnia się epokę, inkwizycją uderza się w przeciwnika, manifestuje niechęć do kościoła. Posługujemy się mitem, osadzony w najsilniej zmitologizowanej epoce, co z kolei tworzy mieszankę wybuchową. Zajmijmy się legendą inkwizycji... białą. Dlaczego białą? Dla równowagi, bo takim samym gwałtem na historii jest posługiwanie się kategoriami zbrodni przeciw ludzkości, totalitaryzmem kościoła wieków średnich (mówimy o wiekach średnich, nie opierając się powszechnemu prądowi, który podmywa wysepki wiedzy leżące gdzieś w zakurzonych bibliotekach, mówiące o rozwiniętym społeczeństwie prześladowczym dopiero od XVI w. ale renesans to taka ładna epoka była, chłopi przestali być średniowieczni, miasta przestały być brudne aka średniowieczne, a wszyscy umówili się, że spoglądamy z dumą (no dobrze niewolniczo...) na antyk- nie burzmy tego sielskiego obrazu, jest zbyt użyteczny aby wołać o prawdę- ot można rozpisać ładny schemat, w którym co druga epoka będzie skłaniała się ku pięknu i postępowi), co dukanie z emfazą przaśnej apologii pióra Ziemkiewicza. Na temat czarnej legendy pisałem zresztą na wiadomym forum.
Czym była herezja? W początkowych wiekach chrześcijaństwa naturalną drogą do wykucia spójnej doktryny, naturalną społecznie, bowiem Jezusowi przy całym szacunku do jego wspaniałej kondycji intelektualnej nie chodziło zapewne o wywołanie- przetykanego fizycznym niszczeniem przeciwnika- sporu filozoficznego. Nieważne- kościół rozgościł się w rzeczywistości feudalnej, stojąc jeszcze głównie na augustyńskiej podbudowie. Co więcej XI wiek będący szczytem średniowiecznego partykularyzmu pozwolił myśleć o porzuceniu roli wykonawcy świeckiej władzy, na rzecz jej sprawowania. Powstają monopole, dzikie, lesiste tereny stają się doskonale działającymi komórkami- parafiami. Ewangelizacja dociera w zwulgaryzowanej formie do wsi. Wraz ze wzniesioną, jeszcze nie posiadającą ostatecznego kształtu budową pojawiają się krety, gotowe wszystko wniwecz obrócić. Moce szatańskie czekały jakieś V wieków pozbawionych problemu herezji, aby ze wściekłością uderzyć w bastion chraistianitatis. Kacerze w Orleania, jeszcze z niepewnością traktowani Eudo i Leutrand, Robert Mnich co zbawia prostytutki, Piotr z Bruis co bezcześci krzyże, Speroni co mówi, że sakramentów nie ma, cała gama bardziej gregoriańskich od Grzegorza VII kaznodziejów smagających symonię z bratem nepotyzmem. Gdzieś z Bizancjum przenika zgubna dualistyczna zaraza, która świętymi rękami katarów tworzy quasi kościół. Pojawia się Waldes co obcować chce ze słowem Pana nie jego komentarzem. Przeciwdziałanie procederom spada na barki biskupów, którzy winni co roku doglądać trzody i bystrym okiem wyłapywać czarne owce. Ale biskupi są różni, leniwi, często lokalni patrioci, często niezbyt gorliwi. Należy stworzyć instytucję niezależną, coś na kształt missi dominici Karola. Zdarzają się wśród nich tacy, którzy twierdzą, że całą pewnością Wino może zamienić się w ocet, ale ocet w wino nigdy. Jak twierdził zresztą jeden z najwybitniejszych i najuczciwszych inkwizytorów Benard Gui- wiele jest rzeczy szczególnych- w jej procedurze. U wszystkich oskarżonych domniemywano winę, sędzia zaś był zarazem oskarżycielem. Oskarżyciel- sędzia z reguły uznawał zeznanie (jeśli było ich wiele) niekorzystne dlla przesłuchiwanego. Fakt nie różniło się to od sądownictwa świeckiego, jeśli nawet to na korzyść inkwizycyjnego. Jednak ktoś kto tak wiele różnych, odrębnych przejawów niesprawiedliwości zebrał z najrozmaitszych źródeł i połączył w zorganizowaną całość, był wynalazcom nie mniejszym od tego, kto pierwszy zmieszał w odpowiednich proporcjach niezbędne nieszkodliwe składniki: saletrę, węgiel drzewny, siarkę. Co prawda jak pisze Mikołaj Eymeryk"tortur nie wolno powtarzać" ale za chwilę spieszu z rozwiązaniem formalnym "jeśli nie wyłonią się nowe dowody, wówczas zaiste wolno, nie ma wszelako zakazu odnośne do kontynuacji (tortur)", Pegna dodaje wykorzystywane przez apologię zastrzeżenie odnośnie do brzemiennych kobiet, które wyłączono z tortur, precyzując "toteż jeśli prawdy nie sposób ujawnić inaczej jak tylko torturami lub groźbą , musimyc zaczekać aż dziecko wyda na świat" oczywiście wymienić można multum przykładów odstąpienia od procedury na korzyść oskarżonego, przejawów miłosierdzia i zrozumienia. Dodać należy przed kolejnymi ciosami, że inkwizycja nie byłą przyczyną nietolerancją tylko jej objawem. Oskarzycieli zazwyczaj chroniła anonimowość, co prawda osoba oskarżona mogła wskazać swoich wrogów, którzy zostali wyłączeni z postępowania, tylko kto zna choć połowę nieprzychylnych sobie osób, któż nie byłby zaskoczony, że jest wśród nich tylu dotychczasowych przyjaciół. Obrońcy- koronny przykład apologetów. Niezwykłej wartości dopóki nie uświadomimy sobie, że coraz częściej obrońcy przypisywano poglądy bronionej przez niego osoby, dlatego chętnych nie mogło być wielu. Przecież podszept szatana mógł kierować obrońcą, podszept był też przyczyną skomplikowanych pytań którymi bombardowano często nie mających pojęcia o doktrynie ludzi. Przesłuchania były najeżone fortelami, podchwytliwymi pytaniami, które stawiano z przekonaniem, że heretyk korzysta z pomocy perfidii diabła. Iluż niewykształconych w doktrynie, a zadziwiających znajomością Pisma waldensów dało się nabrać, ileż begardów, mistyczek Wolnego Ducha. Często słyszymy o czasie łaski w którym każdy mógł się przyznać do herezji bez konsekwencji. A jednak przyznanie musiało się wiązać z ujawnieniem pozostałych heretyków we wspólnocie. Heretycki coming out musiał wiązać się z mocowaniem z własnym sumieniem, bo dla ujawnionych nie było już żadnego usprawiedliwienia. Musimy też mieć na względzie, że kuszącą była wizja przejęcia majątku heretyka, nie ważne czy skażona była cała rodzina, czy tylko ojciec odmawiał przysięgi, konfiskowano ruchomości a dom najczęściej niszczono z zakazem zasiedlenia na ziemi skażonej. Ale przecież-słyszymy- inkwizycja nie zabijała, ona tylko oddawała w ręce władzy świeckiej. Jak pisze Vacandarda- jedej z bardziej umiarkowanych apologetów "Chcąc uspokoić własne sumienie [inkwizytorzy] uciekali się do innego sposobu. Wydając heretyków w ręce świeckiego ramienia błagali funkcjonariuszy państwowych, aby działali z umiarem i unikali "wszelkiego przelewu krwi i wszelkiego niebezpieczeństwa śmierci". Niestety była to czcza formuła. Wyobraźmy sobie takie ślepe narzędzie, prostego człowieka egzekwującego wyrok boski, ileż musiało być w nim gorliwości (często na pokaz ), nierzadko poczucia zaszczytu, stawiania siebie jako wykonawcy sprawiedliwego wyroku.

WYKSZTAŁCENIE

Posty kilku zacnych respondentów skłoniły mnie do zdania pytania:

JAKIE NAPRAWDĘ MACIE WASZMOŚCIOWIE WYKSZTAŁCENIE?

I co tak naprawdę pożytecznego umie dziś młody Polak, który z dumą powiada o sobie, że studiuje marketing, organizacje pracy i zarządzania, politologię, stosunki międzynarodowe, czy rozmaite inne techniki manipulowania ludźmi, jak dziennikarstwo figurowe, czy socjologię z przeszkodami?

Za wrednej komuny młodzi ludzie studiowali chemię, elektronikę, budownictwo, architekturę, medycynę i tak dalej. Wszystko to były nauki konkretne, dające umiejętności przydające się absolwentowi i społeczeństwu.

Taki typ kształcenia jest jednak kosztowny. Trzeba urządzić laboratoria, pracownie, wyposażyć je w odpowiedni sprzęt i zgromadzić kadrę fachowców z prawdziwego zdarzenia.

Organizacja Wyższej Szkoły Marketingu Wyczynowego na Przyrządach nie wymaga żadnych niemal pieniędzy. Wystarczy znaleźć jakiś budynek, powiesić na nim elegancko wyglądające tablice z nazwą szkoły, kupić na początek kilkaset kilogramów kredy i gąbki, parę rzutników z demobilu, wziąć w leasing kilka komputerów, zaangażować paru znajomych i akurat bezrobotnych z powodu redukcji na uczelni docentów (specjalizacja nie ma znaczenia, marketingu może uczyć każdy, byle miał tytuł), ustalić wysokość czesnego uwzględniając warunki miejscowe i jazda z koksem!

I potem można już przytaczać dumne statystyki, z których wynika, że obecnie studiuje kilkakrotnie większa ilość młodych ludzi, niż za komuny…

Ale co z tego? Co tak naprawdę umie absolwent Szkoły Dziennikarstwa Ekstremalnego i Ekologii Stosowanej (dość często te szkoły, dla zmylenia przeciwnika łączą w nazwach bardzo różne kierunki)?

Może głos zabierze kilku młodych ludzi, aktualnie studiujących nauki rozmaite?

środa, 3 marca 2010

Mleko

Przy okazji "bitwy o Baton" dotarło do mnie, że człowiek jest jedynym ssakiem, który jako dorosły spożywa mleko i jego przetwory. Czy ktoś może mnie oświecić, dobrze to, czy źle?
Kot, czy pies wypije mleko, owszem, ale jest mu to tak naprawdę obojętne - i robi to tylko wtedy, gdy poda mu je człowiek.

Pojęcie integracji

Witam drogich blogowiczów :). To znowu ja, Marcin Przybyłek.

Tym razem zachęcam do zapoznania się z pierwszym rozdziałem Antyporadnika (nie drugiego Antyporadnika, tylko pierwszej części), pt. "Integracja". Mam nadzieję, że po lekturze nie tylko się posprzeczamy, ale też pośmiejemy...

1. Integracja

Jest to podstawowe pojęcie, używane przez Biznesowe Grono Pedagogiczne (BGP)[1]. Jaśnie oświeceni twierdzą, że człowiek sukcesu to…

Ach, zapomniałbym wspomnieć o czymś arcyważnym. Zanim powiem, co twierdzą oświeceni na temat człowieka suckesu, mam do Ciebie, Droga Czytelniczko / Drogi Czytelniku, prośbę: potraktuj tę książkę interaktywnie. Czytaj ją z długopisem / piórem / ołówkiem / markerem w dłoni. Dopisuj własne komentarze na marginesach, podkreślaj ważne stwierdzenia, uwieczniaj osobiste protesty i wykrzykniki, w których będziesz zawierał / zawierała wyjaśnienia, dlaczego się ze mną nie zgadzasz. Rób rysunki i schematy, wykorzystaj miejsce na końcu książki na własne uwagi. Już dosyć czasu spędziłeś / łaś milcząc. Wyżyj się. Ta książka nie została napisana po to tylko, by zaprezentować moje zdanie na ten, czy inny temat. Nie. Powstała ona przede wszystkim po to, by Ciebie sprowokować do myślenia, dywagowania, dyskutowania. W sumie nie ważne jest to, co myślę ja, bo książek, w których autor prezentuje własne poglądy powstały tysiące. Ważne jest, co TY MYŚLISZ i te właśnie myśli uwiecznij. Tak więc myśl!, pisz, notuj. Jeśli zbraknie miejsca w środku książki, zacznij mazać po okładce, biurku, na spodniach (najlepiej kolegi) i rękach własnych tudzież obcych. W przypływie dobrego humoru możesz domalować na moim zdjęciu wąsy, brodę i włosy na głowie, pieprzyki, znamiona, tatuaże i cokolwiek, co przyjdzie Ci do głowy.

Skoro wyjaśniliśmy już sobie, w jaki sposób ta książeczka powinna być czytana, powróćmy do meritum, czyli do pojęcia integracji. Ostatnie zdanie przed powyższym akapitem brzmiało tak: „Jaśnie oświeceni twierdzą, że człowiek sukcesu to…” …indywiduum zintegrowane, skupione na sukcesie, wiedzące, czego chce i stawiające sobie jasne cele, które są:

– szczegółowe,
– mierzalne,
– osiągalne,
– realistyczne,
– określone w czasie,
– i tam dalej.

Co w skrócie jest określane bardzo sprytnym, przyznam, mianem SMART (specific,
measurable, achieveble, realistic, timed). Należy dodać, że człowiek sukcesu to osobnik zawsze pachnący, modnie ubrany, mający spinkę w krawacie i wypastowane buty. Nadmienimy, że Półbóg, którego rozpoznamy po słowie „dyrektor” na wizytówce, zamiast guzików przy mankietach będzie nosił spinki. Człowiek zintegrowany codziennie rano wygłasza hasło:

IT ŁYL BI E ŁANDERWFUL DEJ TUDEJ
(tłum. z ang. „to będzie eee, wspaniały dzień dzisiaj”)

Po czym planuje najbliższe dwadzieścia cztery godziny i wykonuje plan co najmniej w 95 procentach, choć zawsze stara się zrobić więcej, bo doskonale wie z indoktrynujących kaset magnetofonowych, że dopiero przekroczenie setki stawia go po stronie aniołów. Stara się więc pozostawać w biurze po godzinach i promiennie się uśmiechając, pracować dla siebie, ponieważ wie doskonale, że jest self-employed[2]. Ach, byłbym zapomniał. Regularnie powtarza (w samochodzie, przy goleniu, ewentualnie w wucecie):

AJ EM DE BEST, AJ EM DE BEST, AJ EM DE BEST etc.
(tłum. z ang. „ja jestem najlepszy, ja jestem najlepszy, ja jestem najlepszy itd.”)

Uważa przy tym, by nie przyłapała go żona, jadący przed nim kierowca (we wstecznym lusterku) czy inny szarak nierozumiejący sekretów biznesowego sukcesu. „Osobnik Zintegrowany” (OZet) wie, że sukces jest najważniejszy, cokolwiek by oznaczał: sprzedaż pięciu ton sznurówek, dwudziestu tysięcy śliniaczków, pięćdziesięciu metrów sześciennych drewna czy zredukowanie kosztów produkcji o jedną dziesiątą procenta przez skrócenie kabla czujnika temperatury w produkowanych przez jego firmę samochodach. Sukcesowi poświęci czas, zdrowie i rodzinę. „Sukces” to słowo wymawiane przez niego w co drugim zdaniu (czasami zastępuje je dźwiękiem „wygrać”, ewentualnie win – czyt. łin). Sensem jego życia jest sukces. Nie pytaj jednak OZeta (proszę nie rymować) o sens życia, bo wprawisz go w zakłopotanie. Skróć jego drogę myślową i od razu zapytaj o sukces. Wtedy tryby w jego głowie się nie zatrą, a zapytany będzie miał cudowne odczucie, że sunie drogą gładką i przewidywalną.

Człowiek zintegrowany ma zawsze świeży oddech, choćby wypił na czczo pięć kaw i nic nie jadł do południa. Jest nieodmiennie opanowany, profesjonalny i zharmonizowany. „Profesjonalizm” to jego kolejne ulubione słowo. Nie bardzo wie, co ono oznacza, najczęściej wiąże je z czystą koszulą, nowym krawatem, czasami butami dobrej firmy czy punktualnością. Rzadko termin ten kojarzy mu się np. z komunikatywnością, przeciwnie, im bardziej coś zagmatwane, upstrzone zawiłymi schematami i trudnymi słowami, tym bardziej w jego mniemaniu „profesjonalne”.

OZet pozbawiony umiejętności refleksyjnego spojrzenia na świat oprze się na tych dwóch słowach („sukces” i „profesjonalizm”) i dzięki temu w miarę beztrosko przeżyje znaczną część swojej ziemskiej egzystencji. Ale nie wszyscy przecież są tak bezmyślni.

I tutaj dochodzimy do Twoich odczuć, Droga Czytelniczko / Drogi Czytelniku: czy wizja ta nie wywołuje w Tobie serdecznego śmiechu? A przecież właśnie takie postawy są propagowane, powielane i wzmacniane zarówno przez tych, co na górze, jak też innych, znajdujących się na dolnym krańcu biznesowej drabiny. Aby w pełni unaocznić, w jaką ślepą uliczkę prowadzi przekonanie, że integracja jest kluczem do szczęścia, a jej osiągnięcie to jedynie kwestia zorganizowania, zadam proste i jednocześnie tragiczne w swym wydźwięku pytanie:

JAK CZĘSTO W CIĄGU DNIA CZUJESZ SIĘ ZINTEGROWANY / zintegrowana?

Nie musisz mi odpowiadać[3], bo prawdę znam i bez tego:

PRAWIE NIGDY.

Bardzo dobra odpowiedź. Czy gra Pani / Pan dalej?

Człowiek nie jest bytem zintegrowanym, jak chcieliby tego czarodzieje spod znaku BGP[4]. Dlatego często ma chandrę zwaną powszechnie dołkiem, bywa smutny, zdarza się, że ogarnia go zniechęcenie czy zwyczajne i jak najbardziej ludzkie zdenerwowanie. Moja małżonka stan ten określa bardziej dosadnymi stwierdzeniami:

MOJA MAŁŻONKA: (Gdy szuka czegoś i nie może znaleźć, a czas nagli:)

Zaraz mnie rozp...![5]

MOJA MAŁŻONKA: (W trochę innych sytuacjach, zazwyczaj rano, podczas pospiesznego sznurowania zimowych butów, które oprócz sznurówek mają, tak dla ozdoby, dwa paski ze sprzączkami.)

(Ostrym, przenikliwym szeptem:)

Zaraz… zacznę… krzyczeć!

Stan dezintegracji jest zwyczajnie wpisany w naszą egzystencję. Szanujące się i głębokie teorie rozwoju osobowości nie traktują pojęcia integracji jako synonimu zdrowia, bo wiedzą aż nadto dobrze, że po krótkim okresie, w którym czujemy się lepsi, ładniejsi i spójniejsi (bardziej „profesjonalni”), przychodzi czas, w którym świat nabiera barwy popiołu, a mili i życzliwi ludzie, którzy nas dotychczas otaczali, zamieniają się w stado osobników aroganckich i nieprzyjemnych. Dobry psycholog wie, że rozwój człowieka przebiega sinusoidalnie, czyli poprzez etapy integracji i dezintegracji. Ba, niektórzy mówią nawet (np. Kazimierz Dąbrowski w swojej teorii dezintegracji pozytywnej[6]), że dezintegracja jest ciekawszym i wyższym stopniem rozwoju człowieka niż integracja. Twierdzą, że tylko w fazie wewnętrznego rozdarcia istnieje miejsce na miłość, empatię, współczucie i zrozumienie dla drugiego człowieka. Trudno nie przyznać im racji. No bo jak człowiek zintegrowany – skupiony na sobie i swoich celach – może zrozumieć kogokolwiek oprócz siebie samego? Przepraszam, zadałem za trudne pytanie, a to przecież podręcznik dla biznesmenów. Więc ułatwię Ci, Droga Czytelniczko, Drogi Czytelniku[7], zadanie i wyjaśnię, że Osobnik Zintegrowany (OZet) jest niczym monolit: nadzwyczaj skuteczny, bardzo sprawnie działający, niemarnujący czasu na wewnętrzne konflikty (których, nota bene, po prostu nie ma) i – co z mojego punktu widzenia bardzo ważne – postrzegający innych ludzi wyłącznie przez pryzmat własnej osobowości. Mówiąc prościej, taki ktoś jest przekonany, że wszyscy są do niego podobni i żyją według takich samych praw jak on. Ergo, nie rozumie innych ludzi. Ergo ergo – OZet to bezrefleksyjny głupiec, co już raz pośrednio udowodniliśmy. (Szkoda, że w ramki tego nie przyoblekłem.) Lecz, ponieważ jest zorientowany na osiąganie założonych przez siebie celów, bardzo często się zdarza, że zyskuje nad innymi przewagę, a w rezultacie – władzę. Aby całej tej historii dodać pikanterii, wspomnę, że opisany typ integracji znajduje się w teorii dezintegracji pozytywnej na samym dole rozwojowej drabiny i nosi nazwę integracji, nomen omen, pierwotnej.
Aby Cię, Drogi Czytelniku / Droga Czytelniczko (zrobimy panom przyjemność, dobrze, miłe panie?), nie pogrążać w rozpaczy, wygłoszę teraz pierwszą uwagę życiową:

UWAGA ŻYCIOWA NR 1

WRZUĆ POJĘCIE INTEGRACJI DO ŚMIETNIKA, NISZCZARKI DOKUMENTÓW CZY WRĘCZ DO TOALETY, BO PRZEZ WIĘKSZOŚĆ ŻYCIA POZOSTANIESZ W STANIE WIĘKSZEGO BĄDŹ MNIEJSZEGO ROZBICIA (i bardzo dobrze). INTEGRACJA STANIE SIĘ TWOIM UDZIAŁEM, JAK DOBRZE PÓJDZIE, NA EMERYTURZE. A JEŚLI NIE, ZAWSZE pozostaje NADZIEJA W magicznym momencie tuż przed śmiercią (podobno wtedy doświadczamy integracji ostatecznej).

Nie licz na integrację w czasie pracy, bo zdarza się ona z reguły na urlopie (oczywiście pod warunkiem, że nie jest to ukochany – zwłaszcza przez panie – wspaniały wypoczynek pod namiotem z leniwym współmałżonkiem popijającym piwo i gromadą rozwrzeszczanych dzieci, które wszak mają swoje prawa). Nie miej poczucia winy, że jesteś niezorganizowany, bo każdy człowiek taki jest, gdy wykonuje pracę, której[8]:

a) nie cierpi,
b) nie lubi,
c) nienawidzi,
d) nie znosi,
e) nie szanuje,
f) nie rozumie.

A bywa, że praca biznesmena / menedżera właśnie taka jest. Nawet jeśli komuś się wydaje, że rozumie jej charakter, założenia i sens, złudzenia pryskają w obliczu prostych ludzkich pytań. Co ma na przykład powiedzieć biedny specjalista do spraw marketingu, gdy wraca do domu i słyszy pytanie synka:

SYNEK: (Nie skażony myślą biznesu.) Co ty, tato, robisz w pracy?

TATA: (Skażony.) Jestem specjalistą do spraw marketingu. (Powodowany wyćwiczonym odruchem, wręcza dziecku wizytówkę.)

SYNEK: (Patrzy na kartonik i obraca go w rączce.) Ale co robisz?

TATA: (Milczy, bo nie rozumie pytania.)

SYNEK: (Widząc, że tata nie rozumie najprostszego pytania na świecie.) No, budujesz mosty, samochody, leczysz ludzi, gasisz pożary czy tropisz przestępców?

TATA: Zajmuję się marketingiem.

SYNEK: Czyli co robisz?

TATA: (Skręcając linę, na której za chwilę się powiesi.) Wmawiam ludziom, że nie mogą żyć bez nowego szamponu i proszku do prania.

Nie martw się! Uśmiechnij się! Twoje obrzydzenie do własnej pracy to naturalny, zdrowy odruch! Oznacza, że nie jesteś stracony / stracona! Jeśli jeszcze zastanawiasz się, o co w tej robocie chodzi, jeśli jeszcze zadajesz sobie niebezpieczne pytanie:

CO dobrego daje MOJE ZAJĘCIE?

Ewentualnie:

Co moje zajęcie WNOSI DO DOROBKU LUDZKOŚCI?

... to znaczy, że myślisz! W związku z tym nie musisz w tym momencie wyrzucać tej książki do kosza, lecz możesz czytać ją dalej. (Uwaga dla tych, którzy dotąd nie zrozumieli, o co chodzi: proszę znaleźć najbliższy kosz na śmieci i cisnąć do niego trzymany przez Was egzemplarz. Proszę czynność tę wykonać z energicznym rozmachem i dziecięcą beztroską. Wam też się coś od życia należy.)
Reasumując: Zapomnijcie o psychicznej integracji jako idealnym stanie duszy. Życie przebiega przez światło i cień. Ów cień to dezintegracja, i – uwierzcie – też jest potrzebna. Żeby to lepiej zrozumieć, sięgnijmy niezbyt głęboko do neurofizjologii. Nasza kora mózgowa jest zlateralizowana, co oznacza, że lewa i prawa półkula robią różne rzeczy. Oto na przykład lewy płat nadoczodołowy odpowiada za generowanie dobrego samopoczucia. To właśnie dzięki temu obszarowi czujemy się „profesjonalnymi ludźmi sukcesu”. Dodać jednak należy, że lewa półkula, intelektualna, odpowiedzialna za mowę, wytwarza również mechanizmy obrony osobowości, czyli te myśli i stanowiska, dzięki którym sami siebie oszukujemy i tak odkształcamy docierające do nas fakty, by pasowały do wytworzonego uprzednio obrazu świata, innych i swojego własnego. Ergo, lewa półkula mózgowa stara się nie dopuścić do rozwoju. Nagrodą za zastój jest dobry humor. Co w takim razie robi półkula prawa? Nie jest zbyt rozmowna (mówi na poziomie trzy-, pięciolatka), za to świetnie odczytuje emocje (na przykład wyraz twarzy, w którym zaszyfrowana jest szczerość bądź nieszczerość) i dostrzega fakty, które zaburzają dotychczasowy obraz rzeczywistości, obraz innych i nas samych. Niestety, w przeciwieństwie do swojej symetrycznej siostry generuje złe samopoczucie, coś w rodzaju melancholii. Mam nadzieję, że wniosek nasuwa Ci się, Droga Czytelniczko / Drogi Czytelniku, sam: za integrację odpowiada półkula lewa (która słabo odczytuje emocje i sama się oszukuje), zaś za dezintegrację odpowiada półkula prawa, która umożliwia rozwój dzięki rezygnacji z jednowymiarowego widzenia świata.

Mam nadzieję, że w tym momencie w miarę jasno widać, że to właśnie okresy „dezintegracji” umożliwiają rozwój i „profesjonalizm” oraz osiągnięcie „sukcesu”.

W powyższych akapitach użyłem koniecznych skrótów i uproszczeń, by nie zamęczać Was zbędnymi szczegółami, ale zapewniam, że niczego nadmiernie nie zafałszowałem (cały czas szczypałem się w lewą rękę, by pobudzić prawą półkulę).

[1] Zajrzyj Droga Czytelniczko / Drogi Czytelniku na koniec tej książeczki, a znajdziesz więcej interesujących i zupełnie nieciekawych skrótów literowych. Przy okazji wyjaśniam, że przez termin Biznesowe Grono Pedagogiczne rozumiem zespół ludzi, którzy kształtują filozofię pracy biznesmena, zapominając przy tym o zdrowym rozsądku. Są to autorzy nielicznych książek, trenerzy niektórych szkoleniowych firm oraz przede wszystkim sami zainfekowani i infekujący innych biznesmeni znajdujący się na różnych szczeblach hierarchicznych zależności.
[2] Jeśli ktoś nie rozumie tego terminu, niech porzuci nadzieję, że go gdzieś dalej wyjaśnię. Proszę zapytać kolegów, wujka lub dozorcę. Może oni będą wiedzieć.
[3] Droga Czytelniczko / Drogi Czytelniku.
[4] Biznesowe Grono Pedagogiczne
[5] Tutaj muszę przeprosić wszystkich purystów językowych i osoby wrażliwe. Wiem, że wyraz, którego użyłem jest bardzo brzydki, ale, proszę mi wierzyć, czasem tak trzeba. Poza tym, jak mawiają starzy górale i niektóre, nieco młodsze góralki, bywają chwile, w których należy przesadzić, żeby ujawniło się coś, co dotąd grzecznie siedziało pod spodem i tylko lekkim zapaszkiem manifestowało swą zgniłą obecność.
[6] Moim, i nie tylko moim, zdaniem, jest to najlepsza teoria traktująca o rozwoju osobowości. Dąbrowski napisał wiele książek. Zainteresowanym polecam wstępnie dwie: „Dezintegrację pozytywną” (Państwowy Instytut Wydawniczy, 1979) oraz „Moralność w polityce” (Wydawnictwo Bis, 1991). Dziełka te niedużą mają objętość, więc szybko je przeczytacie, a nauka będzie wielka.
[7] Dosyć dużo się narobiło tych czytelników / czytelniczek, należy więc wprowadzić jakiś ład. Wyjaśniam więc, że moim ładem będzie bezład i nie zamierzam się z tego tłumaczyć. Raz będę umieszczał na początku rodzaj męski, a innym razem żeński, nie zwracając uwagi na to, ile razy było tak, a ile odwrotnie.
[8] Niepotrzebne skreślić.

poniedziałek, 1 marca 2010

Pierwsza machina

To znowu ja, Marcin Przybyłek :). Pierwszy post był strzałem z bardzo grubej rury, bo światopoglądowej. Tym razem strzelę z nomen omen rury grubej, ale z zupełnie innych powodów. Proponuję lekturę innego podrozdziału drugiego Antyporadnika, tym razem zatytułowanego:

PIERWSZA MACHINA

Instytucjami dbającymi o swoich przyszłych klientów są z całą pewnością producenci słodyczy. Moja córeczka nie miała pojęcia, czym są cukierki, ciastka, herbatniki, delicje, batoniki i inne paskudztwa, dopóki nie poszła do przedszkola. Tam wpychano w nią codziennie na deser coś z sacharozą i szybciutko się nauczyła, jakie to „dobre”. Gdy zaczęliśmy z nią chodzić do sklepów i supermarketów, nie miała szans nie zetknąć się ze słodyczami, bo przecież spryciarze sklepowi wiedzą jak i gdzie ułożyć „dziecięcy” towar, by progenitura go dostrzegła. Dlatego właśnie słodycze są przy kasach, ułożone nisko, tak, żeby dzieciaczki miały czas i możliwość bliskiego przyjrzenia się smakołykom. Rodzic podczas płacenia jest skupiony na czynnościach finansowych, stąd „zanudzanie” dziecka: mamo, kup mi lizaka! Trwa naprawdę krótko. Czym jest „zanudzanie”? To termin psychologiczny w służbie marketingu: czynność wykonywana przez dziecko - proszenie o zabawkę / ciacho / dowolny towar. Spece od tematu badają, jak często musi zajść „zanudzanie” by rodzic został złamany. Bo o to chodzi.

Po wyjściu z przedszkola dziecię jest osobą, która bardzo często myśli o słodkościach. Trzeba pamiętać, że tak mały człowiek jest głupi per se, więc bez odpowiedniego trymowania zaakceptuje wszystko, zwłaszcza, że takie smaczne. Zmierzam do tego, że w odpowiedniej sytuacji, w konfrontacji z tacą, na której są cukierki, dziecko zwyczajnie jest bezradne.

Berbeć trafia do szkoły i co tam spotyka? Wielkiego przybysza z kosmosu, który za naprawdę niewielkie pieniądze oferuje krótką podróż na planetę Cukrowy Haj: AUTOMAT Z BATONAMI I SŁODKIMI NAPOJAMI. No rzesz jasna, przejasna cholera! Co, przepraszam, takie piekielne machiny robią w szkołach??? Jaka jest ich edukacyjna wartość? Może uczą zachowań obywatelskich czy innych cnót? Ależ… uczą! KONSUMPCJI! To są dopiero wielcy, cierpliwi, niezawodni, stalowi NAUCZYCIELE, którzy nigdy się nie męczą, nigdy nie krzykną (w przeciwieństwie do belfrów organicznych), czekają dzień i noc, nawet się nie potrzebują uśmiechać, bo i tak wiedzą, że wcześniej czy później WYCHOWAJĄ przyszłych konsumentów. Jakie, pytam, ma dziecko szanse w zetknięciu z takim potworem? Żadnych. Małe pieniądze zawsze się znajdą – z kieszonkowego, od koleżanki, od kolegi, a za szklaną taflą kolorowe opakowanka kuszą, oj kuszą. Na nic wychowanie rodziców, na nic napominania i ostrzeżenia, dzieci po prostu nie mają jeszcze dojrzałego aparatu samokontroli, są bezkrytyczne wobec siebie, pokusa jest za silna, za barwna, zbyt magnetyczna. I co robią dzieci nasze kochane? Konsumują! Brawo! Świetnie! Właściciele machin z pewnością się cieszą, niech im baton w gardle stanie. Dziewczynki i chłopcy idą do szkoły z myślą, co też ciekawego kupią sobie w czarnej skrzyni, kanapki robione przez troskliwe mamy są nie jedzone, zaś słodycze – i owszem. Jak dzieci dorosną, nie będą sobie wyobrażały dnia bez słodyczy. Interes będzie się kręcił. No jak, nomen omen, słodko. A my możemy tylko kląć i nawet kopnąć grata nie wypada, bo „zakłócimy porządek publiczny”. Ja mam propozycję dla właścicieli takich machin. Niech sobie je postawią w domach, a jej bliźniaczki w siedzibach wszystkich znajomych i rodziny. I niech od razu zwiększą ubezpieczenie zdrowotne. W końcu firmy ubezpieczeniowe też muszą zarobić. A i enzozy także.I interes będzie się kręcił.