Counter


View My Stats

sobota, 30 stycznia 2010

Dystrybutorze, ty sqrwysynu!

Wróciłem z zakupów w mojej osiedlowej "Biedronce". Oprócz rozmaitych smakołyków (żeby uznać za smakołyki towary z "Biedronki" trzeba mocno te pojęcie rozciągnąć) kupiłem książkę Dana Browna "Zaginiony symbol" za - UWAGA! - 25. 90 PLN!), W Empiku żądają za tę samą książkę 44.90 PLN.
Jeżeli ktokolwiek miał wątpliwości dotyczące zarobków dystrybutorów, to niech się ich pozbędzie - skunksasyny zarabiają ponad połowę ceny towaru bez żadnego ryzyka, bo biorą książki od wydawcy w komis.

Miłośnicy Dana Browna do "Biedronki" biegiem ...aaarsz!

piątek, 29 stycznia 2010

Beta Battlefield Bad Company 2...

...ruszyła wczoraj. Potrwa prawie miesiąc. W becie dostępna jest jedna mapa i ciężko mi coś więcej napisać, bo klucz dostałem dzisiaj rano. Betka ściąga się ;)

Więcej szczegółów można znaleźć tutaj: www.bfbc2.pl

czwartek, 28 stycznia 2010

Mass Effect 2 – kupić czy nie kupić, oto jest pytanie?

Z praktyką „wiemy lepiej, czego klient potrzebuje” spotykam się nie po raz pierwszy. Zdecydowany, zwarty i gotowy wchodzę do Empiku, z postanowieniem zakupienia „Mass Effect 2”. Ale, chwila. Jak wcześniej tak samo jak w przypadku jedynki obiecywali wersję angielską i polską (o kompatybilności patchów i DLC może nie wspominajmy, ale zawsze to coś), tak na pudełku odwzorowania tej obietnicy nie widać: „polski dubbing” i koniec. Więc pytam sprzedawcę, jak to jest. Miałem szczęście, że trafiłem na zorientowanego w temacie. Szepnął „W tym pliku pan zmieni POL na INT, tu zmieni podobnie nazwę pliku i już jest angielski lektor z polskimi napisami”. Wspaniale, choć po prawdzie tych polskich napisów też nie potrzebuję. Pytanie za pięć centów: dlaczego uszczęśliwiają mnie na siłę, skoro oryginalna ścieżka dźwiękowa i tak się instaluje? Muszę grzebać w plikach gry edytorem, zamiast kulturalnie w opcjach to ustawić? I po trzecie primo: nie tyczy się to tej produkcji, ale mając do wyboru, czy ktoś wolałby Seana Connery w dubbingu? :)

Tschaikovsky

Do wszystkich Czytelników, którym wpadną w ręce książki pisarza o wybitnie angielskim nazwisku Tschaikovsky.

NIE JA ODPOWIADAM ZA IDIOTYCZNE NAZEWNICTWO RAS. TO DZIEŁO AMBITNEJ REDAKTORKI I JAKIEGOŚ NIEZNANEGO MI Z NAZWISKA JĘZYKOZNAWCY Z WYDAWNICTWA "REBIS".

Nazwy ras powinny być przede wszystkim pisane z dużej litery (Osy, Ważki, Mrówki i tak dalej).
O innych zmianach w tekście zmilczę. Postawiono mnie przed faktem dokonanym.

Redakcja tekstu nie zawsze wpływa pozytywnie na jego jakość...

środa, 27 stycznia 2010

BioShock 2 Cenega pre-order „tanio”

Kilka dni temu (dokładnie 20 stycznia) gdy przeglądałem witrynę internetową Cenegi zaatakowała mnie reklama BioShock 2 za jedyne 79,90. To zamówiłem. Dziś znów się wałęsałem po Necie i pomyślałem, że przy okazji zerknę, kiedy mam dokładnie na tytuł ostrzyć ząbki. I z pewnym zdziwieniem stwierdziłem, że teraz jest wyceniony na 89,90. „Oooo!” pomyślałem sobie. „Pewnie niezdecydowani będą musieli zapłacić więcej”. Coś mnie tknęło i zerknąłem na swoje konto. A tam zaznaczono, że realizacja zamówienia z przesyłką nie wyniesie już 95 złotych, ale 105.
Najlepszym dowodem na powyższe jest fakt, że na witrynie sklepu internetowego CD-Projekt gra dalej jest oferowana za 79,90 i pamiętam dosyć dobrze, że mając takie same oferty do wyboru wybrałem akurat tę tylko i wyłącznie dlatego, że jako oficjalny dystrybutor na nasz kochany kraik Cenega zapewne szybciej upora się z przesyłką.
Nie zamierzam kruszyć kopii o 10 złotych. Piszę powyższy tekst pod rozwagę tym, którzy wyznają tezę „w imię zasad, …”, żyją w cywilizowanym kraju gdzie taka sprawa miałaby finał w sądzie i do tego płacą w przeliczeniu na średnią płacę za oryginalne tytuły mniej…
Od mojej skromnej osoby, „no comments”…

wtorek, 26 stycznia 2010

PROTEST

Wiadomość z Onetu:

75000 internautów podpisało list protestacyjny do premiera w kwestii internetowej cenzury.

Stawiam garść dukatów przeciwko garści pustych orzechów, że żadne z czasopism poświęconych informatyce czy grom komputerowym nawet o tym nie kwęknie...

poniedziałek, 25 stycznia 2010

Dysonans poznawczy...

http://wiadomosci.gazeta.pl/Wiadomosci/1,80277,7489404,Na_Haiti_gina_dzieci.html

Na sam tytuł artykułu parskam parą z nozdrzy i czytam ze świętym ogniem oburzenia w oczach...

A potem...

Wprawdzie "żadna służka Koryntu nie da ci tego, co dały klocki LEGO" czyli chwalmy błogie spędzone z rodzicami dzieciństwo...

Z drugiej zaś strony...

"Z raportu ONZ sprzed dwóch lat wynika, że co trzecie haitańskie dziecko poniżej 14. roku życia pracuje. Liczbę małoletnich niewolników na wyspie UNICEF szacował na 300 tys."

"Stamtąd samolotami dzieci trafiają do USA i Europy, gdzie czekają już na nie bezdzietne małżeństwa starające się o adopcję"

Więc czy te dzieci będą tak biedne, jak to przedstawiał autor ww. artykułu?

Zanim odpowiemy na to pytanie, zastanówmy się, czy dzieciństwo spędzone na Haiti w 10 osobowej rodzinie nieraz podpitego tatusia jest lepsze od dzieciństwa w rozwiniętym kraju, gdzie przyszli rodzice (co prawda nie biologiczni) są gotowi naruszyć prawo w celu obdarzenia dziecka miłością...

Czyli czy bohater "Czarnych okrętów" miał tak źle?

Panie Wołodyjowski, larum grają...

Ponieważ temat nadal jest na tapecie, kolejnych uwag kilka…

Nie chciałbym zostać uznany za piewcę pirackich swobód, i nie zamierzam prowadzić bloga w tym kierunku (choć nie wiem, co na ten temat powiedzą współtwórcy), ale natarczywość tępicieli piractwa, którzy trwają na swoich stanowiskach z uporem godnym obrońców niepodległości, skłania mnie do wysnucia kolejnych refleksji.
Moja dotychczasowa teza, iż piractwo nie zabija muzyki znalazła chyba trochę bardziej biegłego i kompetentnego w temacie niż ja obrońcę…

http://technologie.gazeta.pl/technologie/1,81010,7489496,Gitarzysta_Radiohead___Piractwo_nie_zabija_muzyki_.html

Sam w latach 70-tych i 80-tych nagrywałem sobie rozmaite „kawałki” z radia na szpulowy magnetofon (pożal się Boże) „Tonette” i nawet nie wiedziałem, że "piracę". Był to wtedy proceder dość powszechny – ale w świetle gromów miotanych przez dzisiejszych moralistów okazuje się, że kradłem twórcom ich ciężko zapracowane pieniądze (dziś mogę się do tego przyznać, bo "zbrodnia" uległa przedawnieniu). Wtedy nikt tego nie zamierzał karać i nikt nie zawracał tym problemem (_!_) prawnikom, – ale wedle aktualnych i współczesnych kryteriów było to złodziejstwo. To taka uwaga dla tych (w razie konieczności służę nazwiskami i bliższymi wskazówkami), co ZARABIALI niezłe pieniądze na sprzedaży pirackich kaset i dyskietek z grami na C-64, Amigę, Atari i na PC-ta we wczesnych latach 90-tych, a teraz na łamach rozmaitych czasopism ze świętym zapałem w oczach gromią piractwo. Co teraz jest złodziejstwem, było złodziejstwem i wtedy, tylko KK tego nie dostrzegał – ale moralna ocena zostaje ta sama, prawda? Nie wiem, zresztą, czy prawnik nie określiłby ich procederu mianem paserstwa, a to jeszcze brzydszy uczynek, niż złodziejstwo...

Wracając do „meritumu”… Można zaryzykować tezę, że piractwo nie wykańcza muzyki – ale szkodzi dystrybutorom – ci zaś są tymi, którzy obecnie wpieprzają się pomiędzy wódkę i zakąskę, bo przecież nic nie stoi na przeszkodzie, żeby muzycy czy rozmaitej maści artyści rozprowadzali swoje utwory (za opłatą) poprzez Internet. Przykładem twórcy gry „World of Goo” rozprowadzający swoje dzieło, jak funkcjonariusze Pana Boga, za „co łaska” i chyba niebędący z tego powodu żebrakami

Z drugiej zaś strony wrogowie „piracenia” są, jak to mówią Rosjanie „w udarie”, czyli nacierają, dopóki przeciwnik (czyli wszyscy internauci) się nie pozbierają i nie utworzą jakiegoś frontu. Przykład – proszę bardzo…

http://technologie.gazeta.pl/technologie/1,82008,7489142,Rejestr_Stron_i_Uslug_Niedozwolonych_zaakceptowany.html

Czyli my tu gadu gadu, a nieprzemyślane zamierzenia prawem się stają…
Jak czegoś z tym się nie zrobi, to zanim się spostrzeżemy, ściągną nam spodnie przez głowę. Może się na przykład okazać, że blog niewygodny dla niektórych wpływowych hoffratów, szeików, czy bauerów zostanie nagle zablokowany, bo diabli wiedzą, kim jest np. „podmiot uprawniony”, albo co to znaczy "społeczna szkodliwość". Sześć godzin i biedny miś znika z Netu, zanim zaś udowodni, że nie jest wielbłądem, wiele wody w Wiśle upłynie... Nie ma zresztą co udowadniać, bo taka decyzja administracyjna nie podlega apelacji czy rewizji... "Podmiot" czy "organ" zaskarży, sędzia klepnie i (_!_) blada, nie ma zmiłuj... Won z Internetu!

Co wy na to?

sobota, 23 stycznia 2010

„Oops, I did it again…”

Istnieje prawdopodobieństwo, że wczoraj szefostwo EA dostało czkawki, a przynajmniej doświadczyło skoku ciśnienia. Oto ich flagowy produkt, „Mass Effect 2” trafił do sieci na 4 dni przed światową premierą (u nas dzień później, STEAM 29 stycznia). Pozwolę sobie zauważyć, że nieźle ktoś musiał portek dać, bo premiery gier na sieci z racji wzrostu poziomu zabezpieczeń są już raczej przeszłością, a jeszcze tak prestiżowego tytułu… ;) W związku z powyższym naszła mnie pewna myśl. Dlaczego EA nie zacznie sprzedawać rzeczonego produktu natychmiast? Oprócz wrednych złodziei, którzy i tak nigdy by sklepu nie skalali swoją obecnością, w drugim rzędzie zadymią łącza wielkich miłośników części pierwszej, którzy i tak grę by kupili, ale drepczą nóżkami w miejscu i poustawiali sobie stopery na premierę, a tu można wcześniej, zaś ludzie są tylko ludźmi… ;) W najlepszym wypadku po odpaleniu nielegalnej dwójki ów fan pozostanie przy swoim pierwotnym założeniu. W najgorszym coś mu się nie spodoba do tego stopnia, że pozrywa promocyjne plakaty ze ścian i jednak dwójki nie kupi. Więc, why wait? Oczywistą oczywistością jest, że dystrybutorzy stosują politykę Stanów Zjednoczonych „nie negocjujemy z terrorystami”, ale wszyscy wiemy, że negocjują – wszystko zależy od karty przetargowej brodacza z turbanem…

Tajemnice

Bardzo grzecznie proszę wszystkich gości o wstrzymanie się przed zadawaniem pytań dotyczących Smugglera. Jego tożsamość pozostanie JEGO tajemnicą, dopóki nie zechce jej ujawnić.

Dixi.

piątek, 22 stycznia 2010

Witaj, yasiu!

Yasiu? Na moim blogu? Ten złośliwiec o dowcipie ostrym jak dobrze zatemperowany koniec nicości? ALEŻ OCZYWIŚCIE!
Witaj, monsieur! Z największą przyjemnością otworzymy ci bramy tego bloga!

czwartek, 21 stycznia 2010

Wiadomość dla Elda i innych ciekawskich

Eld, udało mi się dotrzeć do Czarnego Ivana. Wstępnie wyraża chęć przyłączenia się do naszej gromadki.

BĘDZIE ŚWIETNA ZABAWA!!!!

Temat nie chce zejść z tapety...

http://technowinki.onet.pl/wiadomosci/rzad-zgodzil-sie-na-blokowanie-stron-www,1,3150425,artykul.html

Może dlatego, że nasz kraj zaczął ostatnio bardzo gonić UE w dziedzinie obowiązków, przywileje pozostawiając na dalszym planie. Ogólnie, to ja się panie dzieju nie znam. Z mojej skromnej wiedzy wynika, że pornografia z udziałem nieletnich i tak już była bardzo skutecznie ścigana (i słusznie), o pojmanych oszustach prowadzących fikcyjne aukcje internetowe też kilka artykułów było, a z hazardem życzę powodzenia, bo to dla mnie trochę zakrawa na walkę z wiatrakami - kto naprawdę chce, dalej uprawiał będzie. Ale zdanie /"ograniczenie swobody świadczenia usług", jeżeli będzie to niezbędne ze względu na ochronę zdrowia i moralności publicznej, obronność, porządek publiczny lub bezpieczeństwo państwa/ zjeżyło mi włos na głowie.

"Moralność publiczna" jest pięknym sformułowaniem, znaczy tyle co nic, i pachnie mi panią Dulską.

Czy nikomu naprawdę nie przeszkadza, że już nawet mainstreamowe portale coraz częściej napomykają, że bez większych konsultacji społecznych wprowadza się ograniczenia jednej z największych zdobyczy XX i XXI wieku? Mam wrażenie, że po '89 nasz naród zamienił się w neofitę strzegącego nowych praw z taką zaciętością, że zapomniał o tych uniwersalnych, jak np. "droga do piekła jest usłana dobrymi chęciami"...

środa, 20 stycznia 2010

WITAJ, ELD!

Eld, cieszy mnie ogromnie fakt, że postanowiłeś dołączyć do naszej gromadki. Nie pomniejszaj swoich zasług - byłeś jednym z filarów "pewnego czasopisma", podczas gdy ja pisywałem z doskoku.
Twoje posty z pewnością będą czytane z wypiekami na twarzach.

I pewne wyjaśnienie dla wszystkich.

Nie założyłem tego bloga żeby z kimkolwiek walczyć. Chciałem po prostu znaleźć miejsce, gdzie będę mógł swobodnie przedstawiać poglądy nie dbając o to, że jakiś Strażnik Rewolucji, albo talib dyszą mi w kark. Zawsze uważałem, że swoboda wypowiedzi jest tym, czego powinniśmy bronić z największą zaciekłością. Stanisław Jerzy Lec powiedział kiedyś, że knebel posmarowany miodem kneblem niestety pozostaje...

A najgorszą z cenzur jest cenzura wewnętrzna. "Nie, tego nie napiszę, bo mnie Naczelny wyleje... Bo mnie Prezes wyrzuci.... Bo mnie Szef opieprzy... Po co się narażać..."

Nowy

Witam. Postanowiłem dołączyć do redagowania niniejszego bloga korzystając z zaproszenia Generała. Przynajmniej z dwóch powodów. Po pierwsze zirytowało mnie zachowanie redakcji pewnego czasopisma względem Generała. Kto jak kto, ale EGM zasłużył się dla tego czasopisma jak mało kto, choćby ze względu na swój unikalny styl pisania recenzji. Zawsze CDA miało "dziwne" podejście do osób, które pożegnały się z redakcją, ale tym razem posunęli się trochę za daleko. Dziwi mnie tylko, że obecna redakcja nie zdaje sobie sprawy z tego, że Kucykolandia nie będzie trwała wiecznie i prędzej czy później czasopismo zostanie zlikwidowane/przeniesione do Warszawki lub samizostaną wymienieni na nowsze modele. Oby ich następcy mieli więcej taktu.

Po drugie nie jestem już praktycznie związany z branżą i po dwóch latach od rozstania z "pewnym czasopismem" nie obowiązuje mnie już zmowa milczenia. Bo co takiego może mnie jeszcze spotkać? Zabanują mnie na FA, gdzie zaglądam raz do roku? Odpowiem tu zatem na pytania na które nie mogłem odpowiedzieć na FA.

P.S. Postaram się pisać sporadycznie, by nie niszczyć swoimi nędznymi wypocinami stylu Generała :)

poniedziałek, 18 stycznia 2010

Sondaż

Wszystkim ciekawym i tym, co zaglądają tu z obowiązku partyjnego:

Onet jest nieustającym źródłem zaskoczeń dla wszystkich. Zechciejcież waszmościowie zerknąć na stronę, do której podaję linka

http://technowinki.onet.pl/wiadomosci/czarna-lista-stron-internetowych-zmiany-w-projekci,1,3116484,artykul.html

Może nie umiem odczytywać wykresów, ale tak mi się wydaje, że z przytoczonego na tej stronie sondażu wynika dość jasno, iż za karaniem osób ściągających pliki z sieci DLA SIEBIE jest tylko 5 % respondentów. Ponad 50 % odpowiedzi skłania się ku innym metodom walki z piractwem. Wieloletnie pojękiwania Obrońców Jedynie Słusznej Moralności jakoś się nie przekładają na świadomość społeczną. O tempora, o mores! - chciałoby się powiedzieć. Od kilku lat redaktorzy rozmaici tłumaczą ciemnemu ludowi, jakież to groźne i szkodliwe jest nielegalne ściąganie plików z Netu, a ten nic nie kuma...

niedziela, 17 stycznia 2010

OGŁOSZENIE PORZĄDKOWE

W celu odróżnienia od siebie kolejnych, niezwykle niekiedy oryginalnych myśli rozmaitych dyskutantów oznajmia się, że anonimowe wypowiedzi nie będę tu publikowane. Jest to jedyne ograniczenie, wymuszone przez życie.

Nie chcieliśmy niczego wycinać, ale "tak se ne da, pane Havranek". Nadal podtrzymujemy stanowisko, że komentarzy nie należy kastrować, ale dla uniknięcia zamętu raczcie się, waszmościowie, przynajmniej podpisywać pod postami. Zalogowanie zajmuje paręnaście sekund...

sobota, 16 stycznia 2010

Ostatni będą pierwszymi, rzekły ptysie...

A propos omawianego poniżej artykułu, mam jedno przemyślenie do dodania. Mieliście kiedyś problem ze swoim dostawcą usług telekomunikacyjnych? Poknocili z jakąś usługą, awarie jakieś były? To teraz wyobraźcie sobie, że dostajecie z powietrza ostrzeżenie pierwsze, drugie, a potem trzecie i "yer out!", jak to wołają w baseballu i u danego operatora ban. W Stanach Zjednoczonych było kilka przypadków, że RIAA już chciało wlepić karę liczoną w setkach tysięcy dolarów, a potem wycofywało się rakiem, bo coś im się pomerdasiło...
Więc do meritum. Jeżeli nawet w Polsce wprowadzi się tak restrykcyjne prawo jak we Francji, to będzie tak samo, jak z już istniejącym prawem telekomunikacyjnym. Bo wiecie, że operatorzy mają nakaz składować wasze e-maile i sms-y przez bodajże cztery lata? Czy to samo obowiązuje połączenia głosowe nie wiem, ale wcale bym się nie zdziwił. Obowiązujące prawo skierowane jest oczywiscie przeciwko np. terrorystom, żeby odpowiednie służby i policje "liczne, tajne i dwupłciowe" mogły z nimi walczyć. Myślicie, że adresata tej ustawy coś to obchodzi? On ma karton zetafonów po 100 złotych z "Biedronki" i pewnikiem pozbywa się średnio jednego dziennie, a bardziej sprytni stosują programy szyfrujące. Ergo, po garbie znowu dostanie szary Iksiński, jak komuś podpadnie, bo niedźwiedzia raczej nie ustrzelą tak łatwo. Tak samo będzie w wypadku ww. ustawy i już tak jest w kwestii piractwa. Dystrybutorzy wprowadzając kolejne zabezpieczenia najbardziej uprzykrzają życie legalnym użytkownikom, bo piraci i tak wszystko złamią. Już w tej chwili istnieje jakiś program szyfrujący połączenie ze stronami udostępniającymi pliki torrent, właśnie jako odpowiedź na wprowadzenie w owym kraju restrykcyjnych praw w tym temacie. A że Iksińskiemu odetną neta przez pomyłkę, jego pech. Miał być szarym błędem marginesu w targecie ustawy, a w rzeczywistości stanie się jej głównym celem...

Prawo do rzetelnej dyskusji

KWESTIA PRACODAWCY

W jednym ze szpitali, którym dany był zaszczyt podjęcia się mojego leczenia, był taki napis obok dyżurki lekarzy: DOKTORZE, PO WYJŚCIU NA KORYTARZ NIE ZAPOMINAJ, ŻE PACJENT JEST TWOIM PRACODAWCĄ…

Przypomniałem sobie o tej maksymie, gdy rozmyślałem o treści notatki na Onecie,, którą możecie znaleźć TU:

http://technowinki.onet.pl/wiadomosci/czy-odlacza-polakow-od-internetu,1,3116470,artykul.html

Najbardziej mnie uderzyło ostatnie zdanie notatki, bo rzadko można znaleźć coś bardziej prawdziwego.

Rzecz w tym, że to, co się dzieje w Polsce w kwestii legalnego czy nie ściągania plików z Netu, jest grą do jednej bramki. Wszystkie czasopisma poświęcone informatyce, programom użytkowym, czy rozrywającym (filmy, muzyka, gry komputerowe) stoją na stanowisku wyrażającym, się zdaniem: piractwo to zbrodnia, kradzież i s… syństwo, a ściągający nielegalnie pliki są draniami, cyklistami, masonami i złodziejami. Nikt nie próbuje nawet podjąć rzeczowej dyskusji, wszyscy twierdzą, że to naruszanie praw autorskich, choć nikt nie zauważa, że lwią część zysków z rozpowszechniania zgarniają dystrybutorzy i stojący na straży tychże praw talibowie.

Tymczasem tak naprawdę pracodawcami dziennikarzy są Czytelnicy. Jak Ci przestaną być wierni ulubionemu czasopismu, to nie ma zmiłuj, redakcja zostanie wykastrowana, a spora jej część pójdzie na zieloną trawkę. Logiczna więc byłaby obrona szeroko pojętych praw jeszcze szerszych rzesz Czytelników, a nie nieustanne odwoływanie się do praw autorskich, dotyczących w końcu ułamkowej części społeczeństwa.

Tak entre nous można byłoby poczynić obserwację, że ludzkość bardzo długo obywała się bez patentów i praw autorskich. Gdyby Gutenberg opatentował druk, a Erazm z Rotterdamu zastrzegałby sobie prawa autorskie do swoich dzieł, Odrodzenie nigdy by nie nadeszło, bo jednym z jego warunków sine qua non była możliwość szybkiego rozpowszechniania informacji. Wszelkiego rodzaju próby ograniczania dostępu do Internetu są próbami ograniczania dostępu do informacji (Finlandia uznała dostęp do Internetu za jedno z podstawowych praw człowieka!).

Ciekawe, że właściwie nie ma więc żadnej dyskusji o prawach człowieka, tylko wszyscy dziennikarze gromadnie potępiają piractwo. Nie tykając kwestii etycznych (niejeden z największych łowców czarownic ma w domu spore plikoteki nielegalnie pościąganych programów, filmów czy płyt), zastanawia mnie, czemu żaden z nich nie próbuje podjąć rzeczowej dyskusji, tylko wszyscy powołują się na prawo, a moderatorzy rozmaitych forum bezlitośnie wypieprzają userów, którzy jak na spowiedzi przyznają się do niekiedy do korzystania z Torrenta.

Przy okazji nie od rzeczy byłoby wspomnieć, że żadna partia polityczna nie miała w programie tworzenia ustaw ograniczających prawo do korzystania z Netu, a mam wrażenie, iż w tak ważnej kwestii warto byłoby urządzić jakiś przynajmniej większy sondaż, bo rzecz jest ważna i dotyczy naszej przyszłości. Wszyscy dali się zaszantażować grupkom obrońców prawa autorskich i nikt nie próbuje się zorientować, jak naprawdę wygląda sytuacja. A może byłoby warto. Tymczasem w Szwecji – a Skandynawowie to naprawdę rozsądny naród – legalnie działa Partia Piratów i cieszy się zaufaniem znaczącej części społeczeństwa.

Może by w końcu ktoś zorganizował jakąś dyskusję? W kwestii aborcji (a ta w końcu nie wszystkich dotyczy) politycy wodzą się za łby od kilkunastu lat, a w poruszanej przeze mnie nikt nie próbuje nawet pisnąć. Nie wiem, gdzie i jaką formę miałaby przyjąć rzeczona dysputa, ale warto byłoby ją jakoś przygotować, żebyśmy nie znaleźli się w sytuacji bolszewika ze znanego dowcipu („Jak w końcu przyszli po mnie, to nie było już nikogo, kto zechciałby się za mną ująć”)…

I tu zwracam się do dziennikarzy i rozmaitej maści redaktorów: przestańcie grać do jednej bramki. Spróbujcie umożliwić rzetelną dyskusję na łamach waszych czasopism. Nie jesteście tylko najmitami (zresztą waszymi prawdziwymi pracodawcami nie są obrońcy czy właściciele praw autorskich, tylko Czytelnicy), ale powinniście – przynajmniej w teorii – być obrońcami tzw. dóbr publicznych, a uważam, że nieskrępowany dostęp do Internetu jest jednym z nich. Nie wyrzucajcie z żadnego forum kogoś, kto przedstawia argumenty inne niż jedynie słuszna polityka redakcji, bo to nie tylko zamordyzm, ale przejaw waszej krótkowzroczności i nietolerancji.

Zapraszam do dyskusji. W przeciwieństwie do innych miejsc, tu KAŻDY może się wypowiedzieć.

Paranoja, czy co?

Pół roku temu zakończyłem współpracę z CDA. Byłym kolegom ciągle się chyba wydaje, że nadal jestem członkiem zespołu i jako takiego ograniczają mnie zasady obowiązujące w wydawnictwie. Przedwczoraj na SWOIM blogu zamieściłem wpis o moim stanowisku wobec piractwa i zostałem na Forum CDA srodze zganiony za przedstawianie poglądów różniących się od jedynie słusznej linii politycznej redakcji, a potem posypały się gromy, gdy wspomniałem o wpływie reklam na recenzentów. Czy reakcja szefów CDA nie daje do myślenia?
Wbrew temu, co mogliby sądzić - to nie CDA stworzyło Generała. We wrocławskim środowisku fanów fantastyki nazywano mnie już tak, gdy byłem hersztem drużyny, która w organizowanym przez Łódzki Ośrodek Telewizyjny turnieju Kosmiczny Test kilkanaście razy pokonała zespoły wystawiane przez inne kluby zrzeszające miłośników SF i fantasy z całej Polski. Nawet gdy współpracowałem z CDA, nie było to treścią mojego życia. Tłumaczyłem jednocześnie książki i brałem udział w rozmaitych konwentach, na których poznawałem bardzo ciekawych ludzi.

Znajcież umiar, mopankowie...

Howgh! Ja skazał!

piątek, 15 stycznia 2010

Oświadczenie

Na żądanie szefów redakcji pewnego czasopisma ogłaszam na moim blogu co następuje:

Nigdy nie byłem świadkiem żadnej próby przekupstwa członków żadnej redakcji. Nigdy nie czułem, że ktoś próbuje mnie skłonić do zmiany decyzji w kwestii oceny recenzowanej gry. Nie czułem się w żaden sposób tak nakłaniany na imprezach organizowanych w celu przedstawienia planów wydawniczych przez niektórych polskich dystrybutorów gier komputerowych. Nawet częstowany w dowolnych ilościach bardzo skądinąd dobrymi trunkami, nawet wracając z tych imprez (nazwy lokalów w razie czego mogę przypomnieć) z torbami pełnymi niezłych alkoholi i win, rozmaitych łakoci i giftów (koszulki, atrakcyjny sprzęt elektroniczny - w razie potrzeby do okazania - czy rozmaitymi atrakcyjnymi grami, których dystrybutorami byli organizatorzy owych imprez), nie czułem się nakłaniany do zmiany oceny - robiłem recenzje gier przygodowych niebędących targetem organizatorów imprez.

Składam to oświadczenie na wyraźne żądanie ludzi, którzy poczuli się adresatami jednego z moich postów na blogu.

Fenomen Dana Browna

Dziś na Onecie zobaczyłem dyskusję, jaką pewien polski dziennikarz przeprowadził z dyrektorem włoskiego Centrum Badania nad Nowymi Religiami (z tonu jego wypowiedzi domyślam się, że można by je nazwać Watykańskim Centrum Badań). Tematem była najnowsza książka Dana Browna Zaginiony symbol. Włoch niezwykle kulturalnie, ale dość ostro krytykuje amerykańskiego pisarza za jego antykatolicką postawę i popieranie masonerii. Przeczytawszy tę notatkę ryknąłem śmiechem i śmiałem się długo, jak mrówka w ciąży.
Dan Brown jest – IMVHO – pisarzem średniej klasy. Czytałem wiele powieści sensacyjnych, które napisano lepiej, niż jego antykościelny cykl. Jeżeli już o to idzie, to uważam, że najlepszą książką D. B. jest Cyfrowa twierdza, która przeszła niemal bez echa. Rzecz w tym, że w Cyfrowej twierdzy Głównymi Złymi Facetami wcale nie są osoby duchowne, tylko kilku jak najbardziej świeckich jegomości. Nie wzbudziła więc żadnych reakcji kościelnych hierarchów, nikt jej nie krytykował i sprzedała się (przynajmniej na początku – 1996 rok) zupełnie przeciętnie. Potem napisał Zwodniczy Punkt, ale i ta książka nie przebiła się na czoła list bestsellerów. Brown głupi nie jest, zaczął myśleć, doszedł do wniosku, że trzeba mu wrzawy wokół jego książek i napisał Anioły i Demony. Ponieważ Złymi są w niej dostojnicy kościelni (tłumacz na określenie Głównego Zbrodniarza wybrał niezbyt szczęśliwie nieznany skądinąd w Polsce tytuł kamerlinga, jakby zapomniał, iż jest bardzo dobre określenie SZAMBELAN), wzbudziła ostrą krytykę Watykanu – ta zaś zrobiła Brownowi znakomitą reklamę. Zupełnie przeciętna powieść sensacyjna nagle awansowała do rangi światowego bestsellera. Kolejną książkę napisał więc Brown kierując ostrze krytyki już po części wyraźnie w Kościół (Kod Leonarda da Vinci), choć mało który z krytyków zwrócił uwagę na fakt, iż w tej książce K. K. jest wyraźnie ofiarą działań bezwzględnego manipulatora, który prowadzi bezwzględną akcję mającą na celu kompromitację których podstawowych dogmatów wiary. Krytycy – pod wpływem Watykanu – znów rzucili się na Browna i oczywiście przysporzyli mu kolejnych czytelników. Przeciętnego amerykańskiego pisarza powieści sensacyjnych bazujących na spiskowej teorii dziejów okrzyknięto niemal głównym wrogiem Kościoła – co oczywiście stało się dla niego źródłem nieustannej uciechy i dowiodło, że jest bardzo dobrym psychologiem. Jedną z podstawowych cech natury ludzkiej jest ciekawość. Człowiek nie lubi też przyjmować pewnych tez na wiarę, tylko zaczyna je sprawdzać. Wrzawa i napaści na D. B. przysporzyły mu czytelników znacznie lepiej, niż szeroko zakrojona – i kosztowna! – akcja promocyjna.
Jego kolejna, szumnie zapowiadana najnowsza powieść na pewno natychmiast stanie się bestsellerem – a dam sobie głowę uciąć przy samej (_!_), że dzisiejszy wywiad na Onecie w samej Polsce przysporzy mu kilka tysięcy czytelników. Tak już jest, że jak nam ktoś mówi, iż coś jest ZŁE, mamy ochotę się o tym przekonać na własnej skórze. Nie jestem pewien, czy mam rację, ale można by chyba zaryzykować tezę, że gwałtowność zaprzeczeń i potępień jest wprost proporcjonalna do kwadratu zainteresowania publicznego sprawą (choć diabli wiedzą, czym mierzyć pierwsze i drugie). A dość widoczna nienawiść, z jaką odnoszą się do Browna katoliccy krytycy dziwnie nie pasuje do krzewicieli religii miłości…
Powodem zaś mojego śmiechu była notatka na końcu artykuliku: Zobacz w Czytelni najnowszą książkę Dana Browna i przeczytaj jej fragment…
Czy może być lepsza reklama?

czwartek, 14 stycznia 2010

Spuśćmy trochę pary, czyli STEAM...

Kiedy ładny czas temu na horyzoncie pojawiło się owo zjawisko, warczałem i napawał mnie sceptycyzm. Zresztą chyba nie byłem w mniejszości… ;) Jednakże parę latek później, o zgrozo, posiadam na swoim koncie na owym serwisie 27 tytułów i… jestem z niego bardzo zadowolony… :) Dysponuję relatywnie szybkim łączem, więc ściągnięcie nawet 11 gigabajtów Dragon Age (tak, tak, z pakietami większości języków tyle właśnie waży) nie stanowi dużego problemu. Tak, gry są droższe i ich cena zależy od kursu euro; przeciętnie dany tytuł jest droższy o 40, 60 złotych od tego wydanego w Polsce. W istocie, nie mam w ręce pudełka, instrukcji i płytki z grą, co z jednej strony jest frustrujące (bo mam zacięcie kolekcjonerskie), z drugiej zaś… wygodne. Ląduję w Londynie, odwiedzam znajomego, loguje się na swoje konto i ściągam grę nie martwiąc się o rozmiar bagażu podręcznego… ;) No i ostatnia, najbardziej spędzająca sen obecnym przeciwnikom STEAM sen z powiek kwestia: STEAM zbankrutuje. Może tak, może nie. Ci, których trapił ów fakt zapewne nie przewidzieli nadania w zeszłym roku całkiem nowego znaczenia słowu „kryzys”, a poza tym i tak 2012, więc tak czy siak 44. Po co się martwić na zapas ;) A teraz przedstawię cztery powody, dla których uważam, że warto tam czasem zajrzeć.

1. Po prostu bym w daną grę nie zagrał. W innowacyjnego „Audiosurf”, we wgniatającego grafiką „Shattered Horizon”, w odświeżoną wersję „Monkey Island”. Tych tytułów konwencjonalnymi metodami dystrybucji się nie upoluje. Oryginalne „Trine” skończyłem pół roku wcześniej, zanim gra pojawiła się na polskim rynku.

2. Po prostu bym w daną grę nie zagrał, z racji postępu w dziedzinie sprzętu i systemów operacyjnych. Jakiś czas temu pojawiły się kolekcje kultowych gier przygodowych firmy Sierra i Lucas Arts: „Indiana Jones”, „King’s Quest”, „Space Quest” oraz „The Dig”. Nie da się ukryć, że po uruchomieniu niektórych z ww. tytułów czułem się trochę jak Ben Braddock z „Absolwenta”, gdyby przypadkiem naszła go ochota na romans z panią Robinson 20 lat później. Jednym słowem, niezapomniane wspomnienia zrewidowała rzeczywistość. Ale mogłem owe wspomnienia odświeżyć, co w innym przypadku byłoby niemożliwe.

3. Po prostu bym w daną grę nie zagrał. "Dragon Age", "Dragon Age"... Będzie wielki tytuł, będzie hit, szykujcie już sakiewki. No i był. Tylko że EA, które w temacie polonizacji zostawało kiedyś daleko w tyle, przyjęło taktykę neofity. Teraz mamy polskiego lektora i basta. Usłyszałem pana Fronczewskiego w filmiku zapowiadającym i… przeszła mi ochota na pudełko. Po prostu nie lubię lektorów. Aktorzy pokroju Seana Connery, Nicolasa Cage, Travolty i im podobnych grają w takim samym stopniu głosem, co ciałem. I kastrowanie ich wydaje mi się kardynalnym błędem. To samo tyczy się gier. Oczywiście, w przemyśle filmowym były wyjątki. „Shrek”, „Epoka Lodowcowa”, ogólnie filmy dla dzieci, ale na nich świat się nie kończy, jak odkrył 14-latek podnosząc materac w pokoju taty i mamy… Już nie wspominając o tym że polscy aktorzy po pierwsze primo, dalej zapominają, że dana kwestia nie jest wypowiadana znudzonym głosem w pubie, bo w realiach gry na głównego bohatera akurat w danej chwili lawina idzie z pełną parą i trzeba by trochę wczuć się w rolę. Po drugie, primo, tak samo jak w polskich filmach, te same nazwiska. Jeżeli nadchodzi wyprodukowana u nas superprodukcja, można w ciemno obstawiać pewne nazwiska i zazwyczaj się trafi. Kto nie wieży, niech posłucha moim zdaniem skądinąd niedocenianego (m. in. choćby za rolę Winicjusza) Bogusława Lindy:
http://www.youtube.com/watch?v=Mr3XhbFMD_Q

4. Znowu DRM. Gdybym kupił wspomnianego już „Avatara” na STEAM, trzy aktywację byłyby mi lotto. Bo tam czegoś takiego nie ma. W czasach „Bioshock” kombinowali, ale już przestali. Kupiłeś – instalujesz ile chcesz, bez stresu „ojej, zmieniłem płytę główną, a już po
aktywacjach”…

Dziękuję... :)

UPDATE:

Powyższe było moją opinią, więc wymieniłem to, co mi się podoba. Jednakże w komentarzach pojawił się głos na nie, który warto tu umieścić, bo słusznym jest.

1. "Kupując gry przez Steam, odcinam sobie możliwość odsprzedaży tytułu, o ile każdego z osobna nie rejestruję na inne konto. Kto nie wieŻy, powinien sprawdzić EULA." /zachowano pisownię oryginału/

Moja skromna uwaga jest taka, że jeżeli ktoś gotów jest zapłacić bez mała dwukrotną cenę danego produktu (ja za możliwość usłyszenia angielskiego vocalu w Dragon Age zapłaciłem w przeliczeniu na złotówki 220 złotych zamiast 120), jest kolekcjonerem i odsprzedaż jest raczej nieistotna. Niemniej jednak, wrzucamy to jako jedynkę na "nie". Celem owego bloga jest szermierka na argumenty, a nie walcowanie jedynymi słuszynymi. Tym samym zapraszam innych czytających do wymieniania dalszych negatywów... :)

I ostatnie 1002 euro w tym temacie, bo po co się rozdrabniać…

Jeżeli wychodzi film, na pewno wyjdzie gra. Ostatnio popularne stały się książki (vide Dragon Age). Komiks, pluszowe maskotki i inne gadżety już były albo są w drodze.
Od pewnego czasu głośno było o filmie „Avatar” Jamesa Camerona. To nie miało być kino na zasadzie wychodzę z seansu i zastanawiam się nad sensem życia, ale obiecywali najlepsze efekty specjalne w historii. I na pokazie 3D wywiązują się z tej umowy… Gra wpadła w moje ręce dość przypadkowo Gra „Venetica” zaczynająca się od motywu dziewoi w sukni ślubnej lejącej wrogów pogrzebaczem, o którym to fakcie wiem z niemieckiej wersji demo, bo z polskiego wydania bym się nie dowiedział, została zwrócona do sklepu i w ramach barteru wybrałem „Avatara”, choć recenzje ma nieprzychylne. Jeszcze nie grałem, więc w tym temacie głosu zabierał nie będę.
Natomiast faktem jest, że gra ma wyjątkowo wredny system DRM, tak samo jak „Chronicles of Riddick: Attack on Dark Athena”. Trzy aktywacje, których nie można cofnąć (EA zmądrzało i po użyciu powszechnie dostępnego programiku oferowanego przez firmę aktywacja zostaje nam zwrócona), a potem do widzenia. O którym to fakcie dowiedziałem się później, buszując po sieci niczym szpieg zdobywający tajne informacje. Bo na pudełku z grą nie ma o tym nawet JEDNEGO zdania. Zresztą z tego co pamiętam, redaktorzy recenzujący gry stosujące owo zabezpieczenie w przeszłości też skrzętnie omijali ten temat, co o tyle ciekawe, że dla wielu klientów np. amazon.com kwestia owa jest wręcz wykładnikiem podjęcia decyzji kupna. A przecież ja nie mam obowiązku czytania gazet.
Wątek DRM poruszyłem już kiedyś wcześniej, ale najwyraźniej w dobry rok później jest on ciągle aktualny. Co ciekawe, psikusa owego czyni graczom firma Ubisoft, która wcześniej wydała kolejną kontynuację serii „Prince of Persia” bez żadnych zabezpieczeń…
Jednym słowem, na środku na komary w rozpylaczu za 15 złotych wypisują dużymi literami, że łatwopalne, a na opakowaniu gry za 120 złotych dalej nie mogą umieścić prostego zdania: limit x aktywacji przez Internet?
To jest pytanie retoryczne… ;)

Piraci są lepszymi klientami

Dziś na Onecie ukazała się informacja o następującej mniej więcej treści:

Ściągający z sieci nielegalnie płyty okazują się najlepszymi klientami sklepów muzycznych. Wydają oni na muzykę o 75% więcej niż ci, co kupują wyłącznie legalne wydane płyty. Niedawne badania w Wielkiej Brytanii pokazały, że piraci kupują co roku płyty o wartości aż 77 funtów, a pozostali za jedyne 44 funty.

Główny powód wymieniłem swego czasu w dyskusji na łamach pewnego czasopisma. Ściągający pliki nielegalnie ma możliwość przesłuchania płyty przed zakupem. Po samej okładce ciężko ocenić jakość nowej płyty. Nie ma już dziś takich grup jak Beatles czy Led Zeppelin, na których płytach każdy utwór był dopracowany i dopieszczony (Road to Abbey!). Beatlesi wypuszczali albumy, na których każdy utwór był hitem sam w sobie.

Dziś często wypuszczane są krążki, na których jest jeden dobry utwór i kilka znacznie słabszych. Klienci dobrze o tym wiedzą i wolą rzecz sprawdzić przed zakupem. Pamiętacie, że kiedyś istniała możliwość odsłuchania płyty przed zakupem, a teraz w większości sklepów ów proceder zanikł? Pomijam już fakt, że stojąc i co chwila ustępując miejsca przechodzącym klientom ciężko wyczuć klimat płyty. Czy w dzisiejszych czasach nikt już nie myśli? Wyobraźmy sobie pewną witrynę z muzyką. Rejestrujemy się, i mamy możliwość jednorazowego odsłuchania jakiejś płyty na zasadzie radia w Winampie. Jeżeli zrobi się to solidnie, wielokrotne rejestracje (co na pewno właśnie przyszło teraz komuś do głowy) dałoby się ukrócić. Przecież jeżeli ktoś nosi się z zamiarem kupienia płyty to chce słuchać jej wiele razy... Takie to trudne?

I to byłoby na tyle...
[nieistniejąca (przynajmniej w Polsce) witryna muzyczna (c) Anakha :)]

środa, 13 stycznia 2010

Czas na reklamę... :)

A teraz, drodzy państwo, jak to powiedział jeden z kultowych komików, coś z zupełnie innej beczki. Jeżeli po obejrzeniu serii Ridleya Scotta "Alien" i filmach jemu podobnych czujesz burczenie w brzuchu, powinieneś na horyzoncie wypatrywać filmu "Pandorum". Połączenie SF, filmu grozy i lekkiego zakrętasa a la "Podziemny Krąg" (choć ten niedościgniony), oraz w miarę przyjemnie spędzony czas gwarantowany. Po reklamie... :)

Zaproszenie

Wszystkich, którym się nie podobają moje poglądy na temat piractwa (w końcu wcale nie takie radykalne, znacznie dalej posuwają się członkowie szwedzkiej Partii Piratów, która zdobyła 7,1 % głosów wyborców i wprowadzi do Parlamentu Europejskiego dwu posłów - o ile w życie wejdzie Traktat Lizboński) zapraszam do komentowania posta. Nikomu niczego nie będę wycinał, każdy może się wypowiedzieć, byle w miarę parlamentarnie...
A trudno Szwedów posądzać o piracenie z ubóstwa...

Wiadomość z ostatniej chwili

Chciałem umieścić adres mojego bloga w sygnaturce na Forum pewnej redakcji, gdzie się pojawiałem (i ciągle jeszcze się pojawiam). Skasowano mi ten dodatek motywując to tym, że można w sygnaturkach umieszczać adres bloga pod warunkiem, że blog ów jest zgodny z polityką redakcji. Wydaje mi się, że za komuny nazwano by to wrednym zamordyzmem, ale mogę się mylić.
"Każdy może mieć samochód Forda w dowolnym kolorze, pod warunkiem, że będzie to kolor czarny". Henry Ford.

Podobno mamy wolność wypowiedzi...

"AAARGH! ME A PIRATE!"

Ponieważ temat nie schodzi z tapety, a osobiście mnie (w pewnym sensie) dotyczy, pozwolę sobie na słów kilka…
o piractwie w czterech podpunktach krótko i na temat.
1. „You wouldn’t steal a car”. Była kiedyś taka piękna reklama z dziewoją, co zaczyna ściągać jakieś pliki, ale ostatecznie przerywa pod wpływem lektora, pytającego dramatycznym głosem, czy ukradłaby samochód albo film z wypożyczalni. Otóż ja ciągle stoję na stanowisku, iż termin „kradzież” odnosi się do rzeczy MATERIALNYCH. Zabieram coś komuś i on tego nie ma, a ja tak. Kradnąc komuś samochód pozbawiam go możliwości korzystania z luksusów jazdy. W przypadku piractwa takie zjawisko nie występuje, gdyż wykonuje się kopię cyfrową i nikt nie traci zębów ani portfela.
2. Skoro już jesteśmy przy portfelu… Uważam, że sam mogę zabrać głos w tej kwestii, bom tłumacz. Też mógłbym krzyczeć wniebogłosy, żem okradzion został, bo jakiś młodzian książkę przeze mnie przetłumaczoną w pocie czoła w PDF z sieci sobie ściągnął bezczelnie. Ale ja NIE dostaję wynagrodzenia za każdy sprzedany egzemplarz. Dostaję jednorazowo śmieszne nieraz pieniądze za umowę o dzieło i na tym sprawa się kończy. Ewentualne dalsze gratyfikacje wiążą się z ewentualnym ponownym wydaniem książki, kiedy ktoś uzna, iż moje tłumaczenie warto wznowić, zamiast dać komuś do przetłumaczenia jeszcze raz. Ale jest to co najwyżej 20% tego, com dostał pierwotnie, albo i mniej. Więc… nie obchodzi mnie, że ktoś sobie ściągnął w PDF i nie będę ronił krwawych łez, iż pośrednicy, (a jest ich kilku) gigantyczne straty ponieśli. Tak jest też w przypadku innych artystów, co wielokrotnie było przez nich poświadczane. Najwięcej tracą nie twórcy, a ich pośrednicy, a to, iż lew MGM, co robił „aaargh!” trochę schudł, jakoś mnie nie rusza, bo najwyżej panowie z Warner Bros zamiast 100 nowych odrzutowców kupią 95. Oczywiście, ci najwięksi dostają procent od dystrybucji, ale z kolei ja też nie dostanę załamania nerwowego, kiedy np. Harrison Ford (którego skądinąd darzę wielką estymą) zamiast 25 milionów dolarów dostanie 24,5).
3. Statystyki z powietrza. „Mały i miękki” skrupulatnie liczy każdą piracką kopię systemu i wlicza jego cenę rynkową do strat. Ale poza wąską grupką ludzi, którzy mają pieniądze na kupno i mimo to piracą, jeden z drugim I TAK by systemu nie kupił, bo go po prostu NIE STAĆ. Wiecie ile trzeba się nagimnastykować, żeby przekonać piracką kopię, iż jest oryginalna? A potem musi człek jeszcze uważać na każdą kolejną aktualizację, która z siłą wodospadu może ową gimnastykę zniweczyć. Czyli równie dobrze Cola-Cośtam może wliczać do strat 1,5 litrową butelkę swego produktu za każdym razem, jak ktoś zerknie na ich billboard (bill.. :) get it? :)) i rezygnując z kupna wzruszy tylko ramionami. Swoją drogą, ciągle nikt mi logicznie nie wytłumaczył, dlaczego lepiej sprzedać 10 egzemplarzy po 200 jednostek, zamiast 200 egzemplarzy po 10 jednostek, zwłaszcza przy obecnych kosztach produkcji nośnika. Ciągle uparcie uważam, że problem wyparowałby w przeciągu 24 godzin. Tylko… co wtedy zrobiliby ci wszyscy biedni urzędnicy i stróże prawa, co poprawiają sobie ściganiem tego procederu statystyki? ;)
4. Aktualność powiedzeń ludowych. Konkretnie, „Nie kupuj kota w worku”. Dlaczego do ¾ głośnych gier nie ma wersji demo? Jasne, macie recenzje w kolorowym, gładkim niczym papier toaletowy deluxe piśmie o grach komputerowych. Tylko - IMVHO - istnieją mocne podstawy do przypuszczeń, że ich punkt widzenia będzie się coraz bardziej radykalnie różnił od waszego po tym, jak szczęśliwi dopadniecie kompa z jeszcze zafoliowaną grą, a potem ją odpalicie. Wasz nastrój zacznie się pogarszać wykładniczo, ale nie bądźcie zadziwieni. Widzieliście taki zabawny obrazek, że macie reklamę owej recenzowanej gry na całą stronę w tym samym egzemplarzu czasopisma? Ja tak. Dla nielubiących przemęczać synapsy: ta reklama w dużym skrócie płaci recenzentowi. Więc nie dziwota, że chłopak/dziewoja tańczy, jak mu reklamodawca zaśpiewa. Dla odmiany piraci ciągle z uporem maniaka wypisują „Jeżeli spodobał ci się ten produkt, kup oryginał, popieraj swoich ulubionych twórców”. Ciekawe, prawda? I paradoksalnie, niejeden już artysta został wręcz WYPROMOWANY dzięki piractwie, jako "alternatywnym" kanale dystrybucji, na co też znajdzie się przykłady...

Nie pozwólcie mi się dłużej zatrzymywać…

Za spory wkład w powyższe przemyślenia odpowiada Anakha.

wtorek, 12 stycznia 2010

Grzechy gier typu Hack'n'slash

Siedem grzechów głównych Hack’n’slashów

Swego czasu popełniłem w CDA tekst, który zatytułowałem „Siedem głównych grzechów gier komputerowych” czy jakoś tak. Kto jest go ciekaw, niech zajrzy do marcowego lub kwietniowego numeru CDA z 2005 roku. Minęło kilka lat, przejrzałem tamten tekst i zacząłem się zastanawiać, czy stan rzeczy uległ zmianie.

Do napisania tamtego artykuliku skłonił mnie opublikowany w „Fantastyce” tekst Andrzeja Sapkowskiego, w którym autor bezlitośnie wytknął swoim kolegom po piórze najczęściej występujące w ich książkach idiotyzmy. Ponieważ sam tworzył (WTEDY JESZCZE!) książki, w których potrafił uniknąć opisywanych przez siebie błędów, kopniak był bardzo – dla wielu tytanów pióra – bolesny.

Niedawno odświeżyłem sobie znajomość z grami Hack’n’slasch (Torchlight) i przypomniawszy sobie tamte dywagacje porównałem je z aktualnymi wrażeniami. I stwierdziłam, że nic się, dziadzia glań, nie zmieniło. Schematyczność gier uwiera niczym kolec w (_!_), a twórcy i deweloperzy nadal jadą na zajeżdżonej już niemal do imentu szkapinie.

Grzech pierwszy.

Nieznośna maksymalizacja celów. Twórcy gier nadal każą graczowi zbawiać świat, choć ów składa się najczęściej z kilku wiosek, miasteczek, jakichś przepastnych lochów i może jeszcze paru opuszczonych kopalni. Gdzieś tam budzi się jakiś przepotężny, obrzydliwie wyglądający Demon, kolczasty i rogaty tak, że nie zdołałby się podrapać ani po głowie, ani po dupie i od razu się zabiera do czynienia Zła. Armie jego sługusów (cholera wie, skąd ich nabrał) ruszają na podbój świata, wyłaniając się spod ziemi, albo spadając z nieba, a Ty, drogi Graczu, masz temu wszystkiemu stawić czoła. Wszystko jest nadal tak interesujące, jak wysłuchiwanie debat sejmowych, więc staram się to przeklinać, choć twórcy gry, dumni ze swego dzieła, nie zawsze dają mi tę możliwość.

Grzech drugi

Kompletny brak realizmu. Nie chodzi mi o obecność w grach demonów czy wrednych kosmitów. To akurat jest konwencja gry, na którą się godzisz, siadając przed kompem i uruchamiając program. Jednak nawet w grze, w której wszędzie roi się od Wrażych Stworów i bohater nie może sobie pozwolić na chwilę "wytchnienia", obowiązuje jakaś logika, prawda? Czy nie zastanawia was, kto wyrąbał pod lada wioszczyną te kilometrowe lochy i czym się żywią żyjące tam potwory, skoro wszystkie absolutnie są wrogie, żarłoczne i drapieżne? Mogą oczywiście zjadać się nawzajem, ale wtedy nasz bohater najlepiej byłby zrobił, gdyby zawalił wejście do Przepastnych Lochów i poczekał, aż wszystkie się pozjadają i zostanie jeden największy, który i tak zdechnie z głodu. Nie bawi Was też to, że nawet na piątym, czy siódmym poziomie lochów można spotkać Handlarza czy Kupca (którego, nota bene, potwory w ogóle nie tykają, choć z tępą zajadłością atakują naszego bohatera), twardych w negocjacjach niczym urzędnik skarbówki? Podchodzi do takiego typa gość zbryzgany czymś zielonym (to ulubiony kolor krwi potworów uwielbiany przez twórców rozmaitych gier) z mieczem, przed którym sam Thor by się spietrał i na którego widok Ares narobiłby w starogreckie gacie – a Handlarz nawet powieką nie mrugnie i z ceny eliksiru nie ustąpi nawet szeląga.

Grzech trzeci

Ten jest twórczym rozwinięciem drugiego. W najgłębszej czeluści, gdzie smród przewyższa zapach szatni hokeistów po meczu, nasz bohater zawsze może liczyć na znalezienie stosu złotych monet (im głębiej, tym forsy więcej), leczniczego eliksiru, czy Fontanny Zdrowia, albo Miecza Samosiecza, czy zwoju pergaminu z Zaklęciem Lodowej Pięści, czy innym o równie złowrogiej nazwie. Zamieszkujące te czeluście pająki są może i głupie, ale przecież oprócz nich są tam jeszcze źli czarodzieje, orki, gobliny, które powinny docenić wartość znaleziska i skrzętnie je pozbierać. Ale nie – wszystkie te dobra spokojnie czekają na naszego bohatera. Idiotyzm do kwadratu.

Grzech czwarty

Bezsensownie często poumieszczane rozmaite pułapki. Przecież mieszkańcy tych lochów muszą gdzieś sypiać i chodzić na stronę, a dla braku oświetlenia w tych kazamatach można stracić jaja, albo i (nie przeceniajmy możliwości prokreacji) co potrzebniejszego, jak się człek nadzieje na niespodziewanie wyskakujące z posadzki, albo ściany bocznej ostrze, lub otworzy nie ten, co trzeba kufer. Było tak pięć lat temu i teraz jest tak samo. Przecie to głupie, nieprawdaż?

Grzech piąty:

Upierdliwość rozmaitych niemilców. Pająki, osy rozmaite czy latające węże nie grzeszą nadmiarem rozumu i atakują, co się nawinie pod żwaczki, żądło czy kły jadowe. Ale w tych lochach żyją i inni, bardziej od wymienionych inteligentni mieszkańcy, którzy powinny umieć mierzyć siły na zamiary. Jak się mieszka na szóstym poziomie lochów i widzi jegomościa przypominającego opancerzony i nadziany amfetaminą Kasprowy z mieczem w łapie, to w miarę przytomny krasnolud, goblin, ork czy podrzędny choćby zły czarodziej powinien się dyskretnie obrócić w drugą stronę i udać, że przybysza po prostu nie widzi. Ale nie – każdy się na niego rzuca jak opętany samobójczą manią samuraj – i najczęściej kwestią w miarę szybkiego naciskania klawisza myszy jest sprawa rozprawienia się z największą choćby hordą wrogów.

Grzech szósty

Monotonia fabuły. Scenariusze wszystkich chlastańców napisano wedle jednej reguły. Zejdź na szósty poziom lochów, wysiecz wszystko, co się tam rusza, pozbieraj wszelkie dobra, w razie potrzeby wróć przez portal do wioski, kup odpowiednią (najlepiej jak największą ilość eliksirów leczących (ciekawe, że nasz bohater rżnąc potwory z obu rąk znajduje w boju czas na wyduldanie leku), wymień zbroję i broń na lepsze i zejdź na siódmy poziom, gdzie potwórz wszystko od początku. Cholernie to monotonne – w zasadzie zmienia się tylko układ i sceneria poziomów.

I na koniec grzech siódmy.

Ten grzech dotyczy nie tylko hack’n’slashów, więc zachowałem go na koniec. Mam na myśli niecne praktyki deweloperów gier, którzy potrafią w dzień po światowej premierze wypuścić kilkugigabajtowego patcha. Niekiedy produkt, który kupuję jest tak uszkodzony, że bez tego patcha niesposób ukończyć gry. Mam brzydkie podejrzenia, że deweloperzy doskonale o tym wiedzą, ale jest to część ich polityki antypirackiej, bo każdy nowy patch sprawie, że bezużyteczny staje się piracki crack do gry. Mogą sobie oczywiście to robić, ale rzecz nie zmienia faktu, że dostaję produkt wadliwy, a to już sprawa o wiele gorsza.
Ubocznym efektem tego zjawiska jest fakt, że po kupieniu w sklepie jak najbardziej POLSKIEJ legalnej wersji gry, nie mogę korzystać z tych patchów, bo polscy deweloperzy olewają klientów złocistym moczem i nie adaptują tych patchów do wypuszczonej przez siebie wersji. Najlepszym przykładem tego jest polska wersja gry VENETICA, którą kupiłem we wrocławskim Empiku na Rynku i od razu mi nie poszła na dwu różnych kompach. W Niemczech patch (niezbędny!) pojawił się po dwu dniach, a polski wydawca gry do dziś nie uznał zastosowane zainteresować się problemem.

Co się więc zmieniło? Niewiele, poza grafiką i oprawę dźwiękową. Proszę mnie tylko źle nie zrozumieć. „Torchlight” jest świetnym odmóżdżaczem i z przyjemnością dokonywałem eksterminacji potworów, ale żal trochę, że wszystko się odbywa wedle tego samego schematu...

I to byłoby na tyle…

poniedziałek, 11 stycznia 2010

Chronicles of Mystery: Drzewo życia

producent: City Interactive

Na jesieni 2008 roku City Interactive ( jedna z ciekawszych firm zajmujących się w Polsce produkcją gier m. in. przygodowych) wypuściła na rynek grę CHRONICLES OF MYSTERY: RYTUAŁ SKORPIONA. Bohaterką gry była młoda, dynamiczna jak Indiana Jones po łyżce amfy i pomysłowa jak McGyver Sylvie Leroux, z zawodu archeolog o niekonwencjonalnym podejściu do badań (skąd my to znamy?). Dziewczyna bada sprawę zniszczenia przez Boga Sodomy i Gomory. W pewnej chwili z pomocą ofiaruje się jej mieszkający na Malcie stryj, który telefonicznie powiadamia ją, że wpadł na trop odkrycia mogącego zrewolucjonizować podejście naukowców do zagadnienia. Sylvie wyrusza na Maltę - i odkrywa, że stryja „wcięło”, jak połowę skarpetek po praniu. Zamiast stryja zastaje przyjaznego jak nosorożec z bólem zęba inspektora policji i niezbyt sympatycznego kontynuatora prac stryja. Podążając tropem tajemnicy i szukając zaginionego Sylvie trafia do najrozmaitszych miejsc: penetruje tajemnicze ruiny, zwiedza piwnice Stambułu i - last but not east – bada lochy i pałace Watykanu.
Gra miała całkiem ładną grafikę, niezłą oprawę dźwiękową i jedną wadę – była dość krótka.
W kolejnej odsłonie przygód niekonwencjonalnej Sylvie, poznajemy dalsze jej losy.
Grę rozpoczynamy w Bretanii, gdzie na zlecenie dyrektora Muzeum Morskiego nasza bohaterka podejmuje kontynuację prac pewnego badacza, który dzięki nieszczęśliwemu (He! He!) wypadkowi nie mógł dokończyć prac nad badaniem pewnego wielce tajemniczego kufra. Sylvie jest przenikliwa jak dobrze zatemperowany koniec nicości, i oczywiście otwiera kufer, a w nim znajduje… nie będę psuł graczom przyjemności (a spora jest!) wynikających z kontynuowania samodzielnych prób prześledzenia przygód Sylvie, którą losy zawiodą na weneckie kanały, do Kairu, potem jachtem tajemniczego arystokraty do Gibraltaru i jeszcze dalej… Nie mogę się tylko powstrzymać od stwierdzenia, że twórcy gry sięgnęli do postaci jednego z najbardziej tajemniczych ludzi w historii, owym arystokratą jest bowiem nie kto inny, jak hrabia Saint Germain, o którym można by napisać ( i napisano) kilka ksiąg.
Miał przydomek „cudotwórcy”, potrafił przywracać blask uszkodzonym szlachetnym kamieniom, wytwarzać złoto czy produkować eliksir młodości. Powiadał o sobie, że doradzał Mojżeszowi, rozmawiał z Jezusem (wiąże się z tym kapitalna anegdotka – gdy jego służącego zapytano, czy to prawda, odparł: „Nic o tym nie wiem, ja służę panu hrabiemu dopiero od tysiąca lat…”), uwagi te rzucał jednak jakby mimochodem w rozmowie, nie twierdził też wcale, że jest nieśmiertelny. Przyciśnięty do muru bezpośrednim pytaniem odpowiadał, że sporo czytał i ma dobrą pamięć. Faktem jest, iż odegrał sporą rolę w polityce (o czym świadczą archiwalne dokumenty) i ostrzegał władców Europy przed wielką katastrofą, która ma się wydarzyć pod koniec XVIII wieku. Miał też być świetnym skrzypkiem, malarzem i poetą. W latach siedemdziesiątych minionego wieku spotkał go podobno we Włoszech najbardziej zajadły z naszych zawodowych patriotów i mitoman nad mitomanami, Waldemar Ł.
Jakby tego nie było dosyć, twórcy scenariusza gry każą Sylvie (i nam) zmierzyć się z inną, do dziś niewyjaśnioną XIX-wieczną tajemnicą, a mianowicie sekretem kryjącym się we wraku Mary Celeste.
Niewielki ten stateczek handlowy (pojemność 282 ton), należący do przedsiębiorstwa J.H. Winchester & Company, 5 listopada 1872 roku wypłynął z portu w Nowym Jorku z ładunkiem 1700 beczek spirytusu w kierunku Marsylii. Cała historia zaczęła się 5 grudnia w okolicy Azorów, gdy nieopodal Mary Celeste przepływał inny statek, angielski Dei Gratia.
Kapitana tego drugiego, uderzyło to, iż załoga Mary Celeste nie odpowiadała na pozdrowienia oraz wysyłane z jego statku sygnały. Gdy skierował w stronę Mary Celeste kilku marynarzy ze swojego statku, ci, wdrapawszy się na pokład brygu, ze zdumieniem stwierdzili, iż nie ma na nim żywej duszy. Świeżo uprana bielizna suszyła się jeszcze porozwieszana na linach, w kuchni zaś stał kocioł gorącej zupy dla marynarzy. W kubryku znaleziono popielniczkę pełną dymiących papierosów, a obok niej kubki z jeszcze ciepłą herbatą. W szufladzie kapitana leżały nietknięte papiery statku oraz kompas, a także spora sumka pieniędzy. Najciekawsze było zaś to, że na pokładzie znajdował się komplet szalup. Nie brakowało żadnej.
Nikomu nie udało się rozwiązać zagadki zaginięcia załogi statku Mary Celeste. Najciekawszą teorię na ten temat wysunął autor przygód Sherlocka Holmesa, sir Arthur Conan Doyle. Według niego, powodem nieszczęścia był chory psychicznie kucharz, który otruł całą załogę, a następnie wypchnął wszystkich za burtę, po czym sam dał nura w ocean i wieczność. Z całym szacunkiem dla Sir Arthura uważam, ze w tej sprawie poszkapił, ponieważ nie da się jednoczesnie otruć żarłem wszystkich marynarzy na statku. Jedzą wachtami, wiec czy w przypadku szybko, czy wolno działającej trucizny zdążyliby się (przynajmniej niektórzy) zorientować, co jest grane i zrobiliby kucharzowi z (_!_) jesień średniowiecza. Inna z teorii głosiła, że powodem zniknięcia załogi był ładunek (spirytus), który w cieple ulatniał się z beczek, co w pewnej chwili zagroziło pożarem i eksplozją. Marynarze i kapitan skoczyli za burtę, by uniknąć śmierci, ale nie udało im się wrócić na statek, bo podmuch wiatru oddalił go od pływających żeglarzy.
Tak czy kwak, Sylvie trafia na ślady wiodące do Mary Celeste i…
Twórcy gry bardzo zgrabnie powiązali naświetlone przeze mnie może nieco zbyt obszernie wątki z opowieścią o Źródle Młodości, którego szukał na Florydzie hiszpański konkwistador Ponce de Leon. Jakby nie patrzeć, przynajmniej częściowo mu się udało, ponieważ zabili go Seminole i nie zdążył sie już postarzeć ani o kilka dni.
Nie będę wyjaśniał, jak twórcom gry udało się połączyć trzy całkiem odległe w czasie i tematyce wątki, ale zrobiono to całkiem zgrabnie i do rzeczy. Intryga gry, choć zapętlona jak ślady pijanego węża, jest w końcu logiczna i okazuje się całkiem zborna.
Grafika gry nie powala może nadmiarem szczegółów, bogactwem krajobrazów, czy barokowym przepycham wnętrz, ale jest na całkiem dobrym poziomie i na tle innych produktów firmy C. C. nie wypada wcale gorzej. Interfejs jest identyczny z tym, z jakim mieliśmy do czynienia w pierwszej części gry i intuicyjnie prosty, można rozpocząć grę nie zaglądając do instrukcji.
Gra ofiaruje system podpowiedzi – po naciśnięciu ikonki pytajnika w PDLE (prawy dolny róg ekranu) na ekranie widzimy wszystkie aktywne miejsca, co upraszcza sprawę, choć znawcy i co bardziej ambitni gracze mogliby się na to zżymać. Ale ostatecznie nie każdy lubi żmudnie wodzić kursorem po ekranie.
Zagadki i problemy do rozwiązania, jakie podsuwają nam scenarzyści i twórcy gry nie są może wyzwaniem intelektualnym godnym Einsteina, ale też i nie wszystkie są proste niczym konstrukcja cepa. W kilka zaś miejscach trzeba się jednak popisać umiejętnością kojarzenia i pomysłowością.
W grze są dwie „czasówki”, z których jedna (próba zamknięcia mordercy w sypialni) jest dość skomplikowana, trzeba się bowiem popisać umiejętnością splatania węzła. Ale rzecz nie jest aż tak trudna, żeby przeciętnie oblatany gracz sobie z nią nie poradził.
Miałem pewien kłopot z dźwiękiem. Ilustracja muzyczna była bez zarzutu, nastrojowa i niedodekafoniczna, dźwięki tła odpowiednio dobrane, ale głosy aktorów niekiedy mi się gubiły. Ponieważ miałem polską wersję kinową, dawałem sobie radę, ale jest to pewien szkopuł. Nie dam głowy, czy nie należy to przypisać własnościom mojej karty dźwiękowej, tych ostatnich bowiem jest ma rynku „mnóstwo za dużo” i skonfigurowanie wszystkich z grą stanowi pewnie dla twórców nie lada problem.
Jak każda dobrze zrobiona gra przygodowa, i ta ma opcje zapisu w dowolnej chwili i możliwość wyświetlania dialogów. Polonizacja jest kinowa, to znaczy głosy w wersji angielskiej, a napisy polskie.

Wymagania techniczne i systemowe:
Pentium 4 1.5 GHz, 512 MB RAM, karta graficzna 64 MB (GeForce 4 Ti4200 albo lepsza), 430 MB HDD, Windows XP.
Grę przeszedłem niczym kapusta przez niską babę na sprzęcie o parametrach:
AMD Phenom 9500 Quad Core, 3GB Ram, Windows 7, NVIDIA GeForce 8800 GT

Ogólnie oceniam grę na jakieś 8 w skali Beauforta. Gra jest dobrze skonstruowana, ma niezłą grafikę, ciekawą intrygę i całkiem interesujące zagadki. Polecam ją przede wszystkim miłośnikom przygodówek, tym zwłaszcza, którzy znają pierwszą część Kronik Tajemnicy, ale i inni mogą spróbować swoich sił.

I to byłoby na tyle.

Introduction

Przez wiele lat pisywałem recenzje do CD Action. Niejednokrotnie trafiały do druku okrojone nieco, albo z dodatkami, które nie wychodziły spod mojego pióra. Aktualnie postanowiłem otworzyć bloga, na którym będę umieszczał swoje recenzje bez żadnych obcych wtrętów, a także inne refleksje i przemyślenia. Za bardzo się chyba przedstawiać nie muszę. Kto chce, niech czyta, kto nie chce, temu gwazdra w glań.