Counter


View My Stats

sobota, 31 marca 2012

Pchli targ

Jutro wybieram się na wrocławski pchli targ. To spora, wolna (prawie) od zabudowy przestrzeń obok Młynów na ulicy Krzywoustego (króla, który notorycznie łamał przysięgi i obietnice, więc współcześni nie bez powodu dali mu przydomek Krzywoustego, potem spieprzył niemal wszystko, co się dało spieprzyć i na koniec strzelił horrendalnego byka dzieląc Polskę pomiędzy pięciu synów - taki był, rozumiecie, czuły, choć przedtem nie wahał się np. kazać oślepić swego brata, Zbigniewa - ale miał za to świetnego propagandystę, klechę z Francji, Galla Anonima.

Wyprawa na pchli targ przypomina łowy w tym, że właściwie nigdy nie wiadomo, z czym się wróci. Na przestrzeni może ćwierci kilometra kwadratowego rozkładają wprost na ziemi swe stoiska i kramy najróżniejsi ludzie. Mniej więcej połowa tego jest przywożona z niemieckich "wystawek". Teutoni wystawiają na ulice swe niechciane już graty, a przedsiębiorczy rodacy zabierają je przed służbami porządkowymi, przywożą do Polski i nieźle na tym zarabiają. Zarabiają też kupujący. Ja na przykład ze trzy tygodnie temu kupiłem całkiem sprawną i zupełnie niezniszczoną stojącą, pięknie rzeźbioną w dębie lampę bez klosza, który to klosz kupiłem kilkanaście stoisk dalej - i za wszystko zapłaciłem 50 PLN. Wybrałem się, żeby kupić jakąś ramkę do rysunku Rosińskiego, który trzeba było wreszcie oprawić - a trafiłem na piękną lampę. Urok tych targów polega i na tym, że właśnie się targuje.

- Ile za tę lampę?
- Da pan pięćdziesiątaka i może pan zabrać.
- Nie zrozumieliśmy się, proszę pana. Ja nie pytam, ile pan chce za całe pańskie stoisko, pytam o cenę tej zdezelowanej lampy.
Sprzedawca patrzy na mnie z błyskiem zainteresowania i sporą dozą szacunku w oczach. Nareszcie będzie mógł się potargować. A tak było nudno do tej pory!
- A ile pan da?
- Biorąc pod uwagę jej kiepski stan i to, że pewnie nie ma pan dokumentów świadczących o tym, że jest pan jej właścicielem... Wie pan, jak to jest. Przyjedzie potem jakiś przypadkowy Niemiaszek i będzie mi zarzucał kradzież. Dam dychę.
- Jaja pan sobie robisz? - odpowiada kramarz z nagle rozbudzonym zapałem. - Nikt pana o nic nie posądzi, stała na ulicy w Berlinie, to wziąłem. Patrz pan, jaka piękna... Czterdzieści pięć.
- Ale klosza nie ma. Co mi po lampie bez klosza. Piętnaście.
- Klosz pan kupi gdzieś tu obok, pełno takich. Czterdzieści.
- Nie wiem, czy będą do niej pasowały nasze żarówki. Kupię i zostanę jak dupa z tym angielskim.
Na twarzy sprzedawcy odbija się zdumienie. Kto tu mówi o angielskim? Nie wie, że cytuję Himilsbacha, ale mięknie mu rura. To jeden z elementów taktycznych - trzeba przeciwnika czymś zaskoczyć.
- Panie, żarówki unijne, zunifikowane są. A wiesz pan, ile mnie kosztowała sama benzyna do samochodu? Chciałoby się panu targać to z Niemiec? Trzydzieści osiem.
- Ale nie wiadomo, czy jest sprawna. A tu nigdzie nie ma sieciowego gniazdka. Siedemnaście.
- Jak to, niesprawna? Sam sprawdzałem. Trzydzieści pięć.
- Ale jakaś taka odrapana tutaj, o, widzi pan. Dwadzieścia.
- Jaka odrapana, maźnie pan bezbarwnym i będzie jak nowa. Trzydzieści.
- Politura na drzewach nie rośnie i coś kosztuje. Dwadzieścia pięć.
- Zrobisz pan nędzarza z ojca moich dzieci, ale niech stracę. Bierz pan.
W tym momencie automatycznie nasuwa się riposta:
- Panie, co pana obchodzi los listonosza z waszej dzielnicy? - ale byłby to casus belli, więc już nic nie mówię. Podaję dwie i pół dychy handlarzowi, który patrzy na mnie ze sporym szacunkiem

Podobna scena powtarza się z kloszem. Sama radość.

Piękne jest i to, że na miejscu można coś przekąsić, wypić piwo w jakimś stoisku i okazać litość Grosikowi. To beznogi kaleka, który siedząc na swoim wózku i trzymając w dłoni metalowy kubek woła straszliwie zachrypniętym głosem:
- Proszę państwa, czy dostanę od kogoś jeden grosik? Jeden jedyny grosik dla kaleki? Jeden grosik!
Rzucam mu dziesięć groszy i mówię: - Wykupuję abonament.
Grosik jest zadowolony - przez Młyny przewija się w każdą niedzielę kilkadziesiąt tysięcy ludzi, niech co trzeci da mu grosik, to wyjdzie na swoje i to nieźle. Rzadko kto zresztą rzuca grosik. Do kubka lecą monety o większym nominale, ale Grosik za każdy datek wylewnie dziękuje.

Wracam do domu samochodem siostry - samemu nie bardzo chciałoby mi się targać tę lampę do domu.

Fajnie jest na Młynach w niedzielę!

Ramkę kupiłem w następną niedzielę, gdy pojechałem po jakiś niewielki, podręczny (czy może poddupny?) taboret... Taboret może kupię jutro. Kto wie?

piątek, 30 marca 2012

Eskulapi, psiakrew!

Przed trzema dniami zrobił mi się zastrzał na palcu wskazującym prawej ręki. Paluch jakby nie było ważny, więc po dwu dniach zabiegów domowych (zaklinanie, próba przerzucenia siłą woli niedomagania na mojego Kota i moczenie palca - AAAAYYUUUUUĆ! = we wrzątku) poszedłem do lekarza.
Pan doktor owszem, przyjął mnie życzliwie, pokiwał ze współczuciem głową i dał mi skierowanie do chirurga.
Kilka lat temu otóż miałem podobną dolegliwość, ale wtedy doktor na miejscu znieczulił mi palucha ksylokainą, rozciął ropień lancetem i było po zawodach.
Teraz nie. Stwierdził po prostu, że on takich zabiegów wykonywać nie może, a zresztą nie ma w przychodni ksylokainy ani żadnego innego środka znieczulającego.
Mogłem oczywiście pójść na Pogotowie, ale tam akurat łazić nie lubię z powodu sporej ilości meneli i pijaczków, których furmankami zwozi nasza bohaterska ze wszech miar (osobliwie wobec tychże pijaczków i drobnych meneli) policja. Zwozi ich zresztą furmankami właśnie, bo nie stać ich (Chwała Wam, Dzielni Policjanci) na lepsze wozy. Znaczy... stać ich, ale te lepsze wozy - wyglądające na naprawdę groźne miniwany - przeznaczone są do tłumienia zamieszek na wypadek ogólnego wkurwienia Polaków (na co zresztą pewnie nie będziemy musieli czekać). Widziałem te wozy na ulicach Wrocka przy okazji jakiegoś meczu piłki w bramkę kopanej.
A u chirurgów, jak mi powiedziano, najwcześniejsze terminy kąpielowe są na listopad. Do tego czasu pewnie straciłbym rękę.
Cóż było robić? Cirka ebałt 24-tej wzmocniłem siłę woli dwiema setkami napoju będącego najlepszym przyjacielem Polaka, wyżarzyłem scyzoryk w płomieniu i rozciąłem ropień, a następnie wydezynfekowałem miejsce zbrodni tymże napojem, którego jeszcze trochę zostało.
Już rano palec zaczął się goić, a teraz jest (prawie) w porządku.
Kurwa mać! Mieliśmy taką fajną służbę zdrowia! Jakiemu kutasowi to przeszkadzało? Oczywiście wiem, jakiemu, ale nie napiszę, bo od czasu jak jakiś sierżancina zaczął wytaczać procesy internautom piszącym niepochlebnie o naszych afgańskich lwach, zbytnia szczerość nawet w Necie może być niebezpieczną.
Komu to, kurwa, przeszkadzało? Czy po to pewien Lechu skakał przez płot? Jeżeli tak, to niech sobie teraz obie nogi wraz z kręgosłupem połamie i spróbuje szukać ratunku w obecnej polskiej służbie zdrowia.

Uwaga natury ogólniejszej.

Napisałem na FF to samo, co zamieściłem tutaj o IPN-owskich historykach i zaraz się odezwał jakiś dupek, który oznajmił, że Świerczewski był pijakiem i niekompetentnym dowódcą.

Nie, żeby mi specjalnie zależało na obronie Świerczewskiego, chodzi mi o ogólniejszą tendencję, która w Polsce przybrała niemal rozmiary religii.

Ludzie! Co takim typom padło na mózgi?

Nie można po prostu przyjąć do wiadomości, że w każdym systemie politycznym i ekonomicznym są dobrzy i źli, mądrzy i durnie, uczciwi i podlece? Co każe wielu różnym dupkom myśleć, że rosyjscy i polscy dowódcy z II W. Św. to byli sami idioci, okrutnicy i pijusy? Przecież nie awansowali na generalskie i marszałkowskie stanowiska dzięki tym cechom. Stalin był skurwysynem, ale nie idiotą. Nie awansowałby ludzi, na których nie mógłby polegać.

Liczni "historycy" twierdzą, że "Ruskie" wygrali II W. Św. tylko dzięki ogromnej przewadze liczebnej.

Przypomnę więc to, co kiedyś powiedział Napoleon - armia lwów dowodzona przez barana dostanie w dupę od armii baranów dowodzonej przez lwa. "Czerwonym" nie pomogłaby przewaga liczebna, gdyby nie mieli naprawdę dobrych dowódców. Amerykańscy i angielscy (a także, co ciekawe, ale w końcu zrozumiałe) niemieccy historycy wojskowości zgodnie piszą np. że Żukow był jednym z najlepszych dowódców wojskowych podczas II W. Św. To samo piszą o Koniewie i Rokossowskim. Ale nie, polscy geniusze strategii wciąż utrzymują, że rosyjskie, niepowstrzymanie prące na zachód i pijane bydło było dowodzone przez równie pijanych i niekompetentnych dowódców. I tak zataczając się i nieustannie chlejąc wódę dotarli w końcu do Berlina. Dobrze, że nie pomylili kierunków. Tfu!

Przypomina mi to niemieckie komunikaty wojenne. "Nasze wojska zwycięsko się cofają, Rosjanie w popłochu biegną za nami".

Noż kurwa mać!

Jak można być tak zaślepionym?

Czas umierać...

Kiedyś w rozmowie z Andrzejem Ziemiańskim usłyszałem od niego ciekawą uwagę. Powiedział, że XIX- wieczni inżynierowie potrafili w zasadzie wszystko - jako przykład podał Cyrusa Smitha z "Tajemniczej Wyspy" Verne'a, który potrafił rozpalić ognisko biorąc szkiełka dwu zegarków, ale zaczynając od zera zbudował też na wyspie linię telegraficzną. Współczesna nauka tak się porozjeżdżała - powiedział dalej Ziemiański - że specjalista od budowy mostów nie dogada się z elektronikiem.

Przyznałem mu rację, choć ja na przykład wiedziałem, jak są zbudowane (i na jakiej zasadzie działają) niemal wszystkie otaczające mnie wtedy urządzenia. Do domowych awarii nigdy nie wołałem "fachowca" - wszystko prawie (oprócz instalacji gazowych, bo do tego trzeba było mieć uprawnienia) naprawiałem sam. Oczywiście nie potrafiłbym zbudować reaktora jądrowego, ale wiedziałem, na jakiej zasadzie działa. To samo dotyczyło np. samochodu, telefonu czy telewizora.

A teraz? Nie mam pojęcia, na jakiej zasadzie działa np. dotykowy ekran mojej "komórki", a zasady działania procesora w moim kompie, czy monitora tegoż są dla mnie czarną magią. To samo mógłbym powiedzieć o innych urządzeniach. Mierzę sobie ciśnienie elektronicznym ciśnieniomierzem. Wiem, co oznaczają cyferki na ekraniku, ale jak dokonywany jest pomiar - nie wiem. Zasady działania internetu, portali czy serwerów też są dla mnie abrakadabrą.

Trochę to upokarzające.

Oczywiście nie przeszkadza mi to w korzystaniu z komórki, czy kompa albo netu, ale jakoś mi głupio. W komórce zresztą wykorzystuję może dziesięć procent jej możliwości, ale irytuje mnie sytuacja, w której mój telefon udaje mądrzejszego ode mnie. Niedługo zresztą - wskutek nieustannego rozwoju tych urządzeń - będzie mógł wyprowadzić psa na spacer.

Nawiasem mówiąc nie rozumiem, czemu telefony komórkowe mają opcję wibracji (co może cieszyć kobiety), ale nie mają tej drugiej - cieszącej mężczyzn. Dyskryminacja, ot co!

Co za czasy!

IPN-owscy historycy

Noż murwa kać!

W 65 rocznicę śmierci generała Karola Świerczewskiego, którego z ogromną sympatią przedstawiał Hemingway w swoim najważniejszym dziele (Komu bije dzwon - generał Golz) na Podkarpaciu chcą urządzić uroczyste obchody poświęcone temu człowiekowi. Wiedzą, co robią, bo Świerczewski dobrze się zapisał w pamięci dawnych mieszkańców tego regionu broniąc ludność przed ukraińskimi bandytami spod znaku UPA i ginąc w zasadzce zorganizowanej przez bandziorów sotni "kurinnego" Rena. Wcześniej był dowódcą II Armii WP.

I oto IPN-owski profesor Dupek... eee... przepraszam, Dudek protestuje przeciwko temu pisząc, że "...komunistyczny generał na bohatera się nie nadaje, bo tłumił antybolszewickie powstanie na Ukrainie". Żołnierz II Wojny Światowej, człowiek - jak o nim pisano - który się kulom nie kłaniał, o czym niejednokrotnie świadczyli jego byli podwładni. Nie nadaje się, pisze prof. Dupek... eee... co mi się tak stale ten pan kojarzy, DUDEK, oczywiście, który nigdy nawet chyba munduru nie wdział, a słysząc świst kuli zes...by się pewnie ze strachu, jak wielu innych "naukowców" z IPN-u.

Ciekawe, czy ów profesorek protestował, kiedy we Lwowie wznoszono pomnik Stefana Bandery?

środa, 28 marca 2012

Kapelani

http://wiadomosci.onet.pl/kraj/jan-ziobro-broni-kapelanow-mniej-ksiezy-to-mniejsz,1,5072442,wiadomosc.html
Wkurwiłem się jak rzadko kiedy.
Muszę zaznaczyć,że jestem człowiekiem łagodnym, który w złość wpada raz na rok (gdzieś tak zaraz po Nowym Roku), a i to tylko dla wspomożenia przemiany materii. Ale po przeczytaniu przytoczonej w linku notatki omal diabli mnie nie wzięli.
I tak mnie wezmą jak swego; nie chcę zresztą po śmierci iść do raju, bo nie zamierzam przez całą wieczność siedzieć z Tym, co Wymyślił i Stworzył Piekło). A zresztą w Piekle spodziewam się spotkać znacznie ciekawszych ludzi - jak sobie pomyślę, że przez całą wieczność mam słuchać wycia dewotek, które tym głośniej się drą, im która bardziej fałszuje, to kompletnie tracę ochotę na zbawienie).
Ale notatka o interpelacji posła Ziobry (nie TEGO Ziobry, ale też IMVHO ciężkiego idioty) popadłem w stan, który jeden z moich znajomych określił obrazowo: "...mózg staje, a wszystko inne opada".
Nie dość, że w naszej sypiącej się armii brakuje pieniędzy niemal na wszystko (oprócz generalskich pensji, i benzyny do wożących generalskie (_!_) samochodów, rzecz jasna), szkolenia (np. pilotów) prowadzi się "aplikacyjnie", żarcie w żołnierskich stołówkach nieco tylko lepsze jest od pomyj i tak dalej, (braki i wady naszej bohaterskiej armii po wielkich reformach można by wyliczać do usranej śmierci) to gdy szef MOON występuje z w miarę sensowną propozycją zmniejszenia liczny kapelanów, okazuje się, że jakiś rydzykowy poślina staje w ich obronie.
No nie!
Wiecie, że na wojskowych (i to wcale nie niskich etatach) pozostali sukienkowi jednostek, które zostały już zlikwidowane? Święci mężowie po dwu, trzech latach służby (jakiej zresztą służby - żaden z nich nawet nie ma pojęcia o służbie w wojsku - pokażcie mi choć jednego klechę, który kiedykolwiek wykopał metr pełnoprofilowej transzei) i pobierania pensji właściwie za friko przechodzą na emeryturę (daj Boże każdemu to, co biorą kieckowi na odchodne i potem) i mogą się już do końca życia byczyć.
Ale okazuje się, że bez nich Wojsko Polskie straci swoją wartość bojową.
Skoro są tacy cenni, skoro aż tak pomagają chłopakom znosić trudy żołnierskiego życia, skoro tak bardzo podnoszą wartość bojową naszej - za przeproszeniem - armii, to zapakujmy ich w jeden samolot i wyślijmy do Afganistanu. Przecież oddział złożony z samych kapelanów samym pojawieniem się na polu walki zmusi talibów do natychmiastowej kapitulacji!
W dodatku będą mieli wyjątkową wprost okazję do głoszenia słowa bożego poganom! Przecież Afganistan to ogromny ugór, na którym trzeba rozsiewać ziarno wiary! Sami - tfu! - poganie.
Takiej okazji świątobliwi nigdy już nie będą mieli!
Tfu! Do jasnej cholery, jak daleko może sięgać zidiocenie polskiego (p)osła? I jak głęboko można wleźć w (_!_) sukienkowym?

czwartek, 22 marca 2012

Żołnierska wrażliwość...

http://www.tokfm.pl/Tokfm/1,102433,11390866,_Wybic_ich_wszystkich___Polska_armia_idzie_na_wojne.html
Jassny gwint!
A ja niejeden raz pisałem - i to na tym blogu! - np. o bandytach z UB! Przecież oni też mogą się poczuć dotknięci! Wykonywali obowiązku służbowe, dla dobra Narodu i w Jego imieniu! Wyłamywali więźniom palce i wyrywali paznokcie, ale w imię szczytnych zasad! Zasypiali w poczuciu dobrze spełnionego obowiązku. Jak można nazywać ich bandytami? Przecież ich synom i córkom też może być przykro!
Strach się bać!

poniedziałek, 19 marca 2012

Tyrarcha

Konkordat zostawiła swoim następcom parafianka Suchocka, która została nagrodzona ciepłą posadką w rzymskiej ambasadzie. Gdy myślę o tej pani, nieodparcie nasuwają mi się skojarzenia z najstarszym (podobno) zawodem świata, choć nie ze względu na jej wygląd (bo to - jak mawiał Lopek Krukowski "...chodząca propaganda co do płeć, ażeby nie"). Polska Thatcher, psiakrew! Godzi się przypomnieć, że Suchocka podpisała konkordat w momencie, gdy niczego już de facto podpisywać nie mogła, bo Sejm odwołał jej rząd w drodze głosowania.

Ale złotousty Miller nawet nie kwiknął, tylko przedstawił konkordat do ratyfikacji przez Sejm, a posłowie jak te barany klepnęli wszystko nawet chyba nie czytając, bo obecny konkordat jest dla Polski dużo mniej korzystny, niż ten przedwojenny, zawarty przez rząd sanacyjny. (przed wojną na przykład kościółkowi kandydaci na biskupów musieli zyskać akceptację władz państwowych).

Tyrarchowie ostatnio idą w zaparte i kłamią, aż im się spod mycek kurzy. Oto wypowiedź abepe Michalika:

Likwidacja Funduszu wydaje się mało prawdopodobna. Raczej zmiany pójdą w kierunku przekształcenia Funduszu. Zaledwie jakiś procent mienia został zwrócony Kościołowi, a w takiej sytuacji uczciwy rząd nie może się wycofać z zobowiązań państwowych. Mam nadzieję, że dla polityków oprócz ideologii, liczy się również roztropność i uczciwość. Likwidacja Funduszu Kościelnego to byłby gol samobójczy w polską rację stanu - powiedział abp Józef Michalik w obszernym wywiadzie, który już jutro ukaże się w dwóch częściach na stronach Onetu.

http://wiadomosci.onet.pl/kraj/abp-michalik-likwidacja-funduszu-koscielnego-to-by,1,5062465,wiadomosc.html

Zwróćcie uwagą na tę część wypowiedzi sukienkowego , która dotyczy zwrotu kościelnego mienia. ZALEDWIE JAKIŚ PROCENT! Tfu!

Że też Jego Fluorescecji język od łgarstw nie zwinie się w trąbkę! Tyrarchowie kompletnie już stracili kontakt z rzeczywistością...

niedziela, 18 marca 2012

Parafrazując Churchilla...

Nigdy jeszcze tak niewielu nie kosztowało tak licznych tak wiele…
KATASTROFA SMOLEŃSKA - KOSZTY…
702 tys. zł – kosztowała ceremonia powitania ofiar katastrofy na lotnisku Okęcie, przygotowanie hali Torwar i domu pogrzebowego na Cmentarzu Północnym do uroczystości żałobnych oraz przewiezienie tam trumien z Okęcia
647 tys. zł – msza za ofiary katastrofy na placu Piłsudskiego w Warszawie
6,16 mln zł – uroczystości pogrzebowe Lecha i Marii Kaczyńskich
3,4 mln zł – pogrzeby pozostałych ofiar
5,5 mln zł – wydały władze Krakowa na przygotowanie miasta do uroczystości
3 mln zł – władze Warszawy
272 tys. zł – kosztowało wykupienie miejsc na cmentarzach dla ofiar katastrofy
1,6 mln zł – pomnik ofiar katastrofy na Powązkach
169 tys. zł – sarkofag prezydenckiej pary na Wawelu
3 mln zł – budowa pomników nagrobnych pozostałych ofiar
65 tys. zł – 105 urn onyksowych, które po napełnieniu ziemią z miejsca katastrof zostały przekazane m.in. rodzinom ofiar
40 tys. zł – wysokość jednorazowego wsparcia, które dostała każda z rodzin ofiar katastrofy na mocy decyzji rządu (łącznie 3,8 mln zł)
2 tys. zł miesięcznie – przyznał premier jako renty specjalne 73 osieroconym dzieciom (trojgu niepełnosprawnym dożywotnio, pozostałym do ukończenia 25 roku życia)
2–3 tys. zł – dożywotnie renty dla 11 niepracujących współmałżonków ofiar
4 tys. zł miesięcznie – renty dla 4 żon, które pozostały same z trójką lub większą liczbą dzieci
800 zł – 2 tys. zł miesięcznie – 3 renty dla rodziców ofiar
6,4 tys. zł – zasiłek pogrzebowy w maksymalnej kwocie (otrzymały wszystkie rodziny, mimo że pogrzeby odbyły się na koszt państwa).
100 mln zł – tyle według szacunkowych danych wyda rząd na zadośćuczynienia dla rodzin ofiar katastrofy (ocenia się, że uprawnionych do zadośćuczynienia będzie 300–400 osób, a jedno zadośćuczynienie wyniesie około 300 tys. zł).

czwartek, 15 marca 2012

Niech żyje wolny Tybet!

http://wiadomosci.onet.pl/regionalne/wroclaw/solidarni-z-tybetem-manifestowali-we-wroclawiu,1,5058554,region-wiadomosc.html

Kurczę pieczone! Nie sądziłem, że w moim mieście znajdą się idioci aż tak zaciekle popierający tybetańską teokrację. Jakby kto był ciekaw, jak wyglądało życie w Tybecie za rządów kolejnych dalajlamów i innych świątobliwych mężów, to proszę bardzo, niech sobie poczyta...

http://www.internacjonalista.pl/roa-wiatrow/13-dzial-chiny/389-przyjazny-feudalizm-mit-tybetu.html

sobota, 10 marca 2012

US-rajecka demokracja

1 stycznia laureat pokojowej nagrody Nobla, prezydent USA Barack Obama, podpisał “The National Defense Authorization Act (NDAA)”, unieważniający w praktyce tzw. “Bill of Rights”, czyli 10 poprawek do konstytucji gwarantujących realną wolność, z jakiej swego czasu słynęły USA.
Ustawa ta daje też prawo amerykańskiemu wojsku i siłom lotniczym do operacji na terenie Stanów Zjednoczonych, co wcześniej było zabronione przez tzw. Posse Comitatus Act z 1878 roku. Od momentu podpisania przez Prezydenta, prawo będzie zezwalało żołnierzom i urzędnikom państwowym na następujące czynności wobec obywateli i innych osób przebywających na terenie USA:
1. Aresztowanie na podstawie tylko podejrzenia o jakikolwiek udział w „działalności terrorystycznej” – a praktycznie można pod to podciągnąć jakąkolwiek działalność opozycyjną, jak np. protesty przeciwko testowaniu leków na zwierzętach, czy przywiązanie się do drzewa w obronie przyrody.
2. Internowanie na okres bezterminowy, bez oskarżenia o jakiekolwiek przestępstwo.
3. Przesłuchiwanie i torturowanie w praktycznie dowolny sposób.
4. Zabijanie bez jakiegokolwiek wyroku.
Wszystko to można delikwentowi zaaplikować ez dostępu do obrońcy, bez żadnego postępowania sądowego, ani udziału prokuratury. Oczywiście jest to ubrane w ładne słowa „zapewniania bezpieczeństwa obywatelom”, choć tak naprawdę bez odpowiedniego postępowania sądowego każda osoba będzie mogła być podejrzana o terroryzm.
Poprawki zwane “Bill of Rights” zostały zatwierdzone 25 września 1789 roku i gwarantowały między innymi wolność wyznania i sumienia, prawo do swobodnego gromadzenia się, prawo do posiadania i noszenia broni, a także prawo do własności prywatnej. W owym czasie były to rewolucyjne zmiany, kwintesencja demokracji.
Podpisany w tajemnicy, a napisany przez senatora Carla Levina i Johna McCaina “The National Defense Authorization Act” w praktyce cofa wszelkie swobody obywatelskie od setek lat zagwarantowane przez wspomniane 10 poprawek. Otwiera to amerykańskim służbom wręcz nieograniczone pole do represji i kontroli. Do 3 stycznia informacja o podpisaniu aktu nie pojawiła się w żadnych oficjalnych mediach, a jedyny teksański portal, który odważył się o tym napisać, usunął wpis po kilku godzinach. NDAA może stać się skutecznym narzędziem do pozbycia się jakiejkolwiek opozycji wewnętrznej, szczególnie w kontekście rozbojów USA na Bliskim Wschodzie i zbliżającej się wielkimi krokami wspólnej rabunkowej agresji USA i Izraela na Iran.
Godzi się dodać, że senator McCain kandyduje na fotel prezia US-raju.

Pośmiejmy się

Putin spotyka się z wyborcami.
- Włodzimierzu Władimirowiczu, ile jest dwa razy dwa?
- To bardzo dobre pytanie, ale niestety, muszę się streszczać. Jak wiecie, dosłownie na dniach byłem w Rosyjskiej Akademii Nauk, gdzie rozmawiałem z wieloma naukowcami, w tym z młodymi, nawiasem mówiąc to bardzo inteligentni chłopcy. Omówiliśmy szereg kwestii, w tym również i tę,o której wspomnieliście. Porozmawialiśmy też o aktualnej sytuacji gospodarczej w kraju. Opowiedzieli mi o swoich planach na przyszłość. Oczywiście w pierwszym rzędzie poruszyli problem zapotrzebowania na ich specjalności i późniejszych możliwości zdobycia pracy w swoich zawodach. Dyskusja była ostra, ale zdołałem ich przekonać, że rząd nieustannie poszukuje rozwiązań, które ich zadowolą. Interesowały ich również kwestie kredytów bankowych, ale mogę zapewnić, że wszystkie są do rozwiązania i nie będziemy szczędzić wysiłków, żeby się z nimi uporać w jak najkrótszym czasie. Dotyczy to również kwestii zawartej w pańskim pytaniu.

poniedziałek, 5 marca 2012

Mój Wrocław...

Tekst opublikowany kiedyś w internetowym magazynie Fahrenheit.

Nie widzę powodów, dla których nie miałbym pochwalić się na moim blogu...

Nie jestem pewien, czy mógłbym nazwać Wrocław moim miastem (choć mieszkam tu już dobrze ponad trzydzieści lat), ale niewątpliwie jest to miasto, które ma w sobie pierwiastek fantazji.
Zacznę od tego, że do Wrocławia los mnie rzucił w roku 1976, a trafiłem tu w trzy lata po studiach. Od razu powiem, co sprawia, że ciężko mi nazwać Wrocław moim miastem – jest nim jego PŁASKOŚĆ. Lata dziecięce, chłopięce i młodzieńcze spędziłem w Wałbrzychu. Wałbrzych jest może i niezbyt pięknym miastem – osobliwie teraz, kiedy umiera zamordowany przez Balcerowicza (mam nadzieję, że ktoś kiedyś za to choćby tylko tego pana rozliczy, ale za bardzo się nie łudzę) – dla mnie jednak jego bardzo ciekawe, wciśnięte pomiędzy górskie grzbiety położenie pełne było uroku. Piękny park pośrodku miasta, stare liceum mieszczące się w poniemieckim budynku (a Niemcy potrafili budować szkoły!)... A zresztą, było to miasto moich pierwszych... powiedzmy, młodzieńczych uniesień: randki, wagary, kradzione pocałunki, pierwsze papierosy... Pięć lat studiów w Warszawie za "wczesnego Gierka" było bardzo miłym okresem w moim życiu – a potem do Wrocławia zaczęła mnie ciągnąć uroda i temperament pewnej dziewczyny, która później została moją żoną. Niestety, już nie żyje - druga połowa mojego serca leży na wrocławskim Cmentarzu Osobowickim w kwaterze 26A. Niech to po części tłumaczy moją zgryźliwość i gorycz, z jaką patrzę na świat.
Fantastyką natomiast interesowałem się od zawsze. Nie jestem jej fanem w rodzaju dzisiejszych wielbicieli, którzy bardzo często interesują się tylko fantastyką i niczym więcej, ale godzi się powiedzieć, że bardzo lubię i znam ten rodzaj literatury od podstaw. Mówiąc o podstawach, mam na myśli ojców gatunku, do których należą przecież Verne, Wells, Stevenson, Flammarion i wielu, o których dziś już zapomniano. Cyrano de Bergerac znany jest przecież z ciętości swojej szpady i długości nosa, a nie jako autor Podróży na Księżyc. Ale... wydawało mi się zawsze, że jestem w mojej pasji dość osamotniony. Bardzo często np. gdy mówiłem znajomym o Tolkienie, napotykałem... powiedzmy, spojrzenia pełne uprzejmego braku zainteresowania. Brzmi to może niezwykle dzisiaj, kiedy do akcji ruszyły tytany współczesnego marketingu i niedługo chyba tylko żelazko będzie można włączyć bez ryzyka ujrzenia uśmiechu Froda, ale tak było. Obnosiłem się więc ze swoim Tolkienem jak Kordian ze swoim patriotyzmem, aż wreszcie...
Któregoś dnia trafiłem na jakąś imprezę organizowaną przez Miejską Bibliotekę Publiczną, na której rozmaici miłośnicy książek sprzedawali swoje – nie tak jak inne, ukochane – księgi. I tam poznałem młodego człowieka o bujnej wtedy jeszcze czuprynie i bródce a la Velasquez. Był to Robbie Smith – dla reszty świata Robert Szmidt. Robert ściągnął mnie zaś do "Indeksu".
"Index". Klub bardziej elitarny niż angielski Jockey Club, do którego wstęp dawały cięty, jak koniec bata dowcip, zamiłowanie do fantastyki, znajomość literatury i spora doza inteligencji. Ci, którzy się tam wtedy spotykali, należą dziś do krajowej czołówki autorów polskiej literatury (wbrew utartym opiniom uważam, że w naszym ogródku fantastów dzieją się znacznie ciekawsze rzeczy, niż w przyzwoitej części literackiego parku, a z pewnością wzbudzające znacznie żywsze namiętności w tych, którzy go odwiedzają). Wystarczy, że wymienię nazwiska Dębskiego, Drzewińskiego, Inglota i Ziemiańskiego. Aby nikogo nie urazić, od razu powiem, że wybrałem porządek alfabetyczny. Bywał tam też regularnie nieznany szerszym rzeszom, nieżyjący już, Zbyszek Adamski – jeden z niewielu ludzi, którzy mnie wpędzali w kompleksy swoją erudycją. Wespół z nim i Robertem Szmidtem stworzyliśmy zespół, który z nużącą jednostajnością wygrywał kolejne edycje "Kosmicznego Testu", teleturnieju organizowanego przez łódzki ośrodek telewizyjny. Prezesem klubu był Rysiek Krauze, człowiek o wyglądzie trafionego piorunem dmuchawca, mefistofelicznym obliczu i iście diabelskim poczuciu humoru. Spotykaliśmy się co tydzień na pięterku i dyskutowaliśmy zaciekle o wszystkim, co w jakikolwiek sposób łączyło się z fantastyką. Dla mnie osobiście rzecz była o tyle ciekawa, że wcześniej nie wiedziałem w ogóle o istnieniu fandomu i wydawało mi się, że z moją pasją do fantastyki jestem samotny, jak Lot ze swoją rodzina w Sodomie. Nawiasem mówiąc, nie bardzo rozumiem, dlaczego uważa go się za tak cnotliwego męża – dla mnie podejrzana jest moralność ojca, co dla ratowania czci dwu gości daje na zerżnięcie dwie nietknięte jeszcze córki.
Potem zacząłem w towarzystwie tej doborowej ekipy jeździć po rozmaitych imprezach o nazwach kończących się na "con". Bardzo to były fajne zjazdy, gromadzące podobnych sobie miłośników dobrej literatury w rozmaitych, mniej lub bardziej egzotycznych miejscach. Wielokrotnie podejmowane próby zorganizowania czegoś na większą skalę we Wrocławiu nie dały rezultatu prawdopodobnie z dwu powodów – ówczesne władze nie widziały sensu w promowaniu miasta (pojęcie to było zresztą za późnego Jaruzelskiego jeszcze nieznane), a we Wrocławiu zebrało się zbyt wielu indywidualistów, żeby coś wspólnie mogli zorganizować. Aby cokolwiek zrobić, potrzebny jest jeden człowiek o kamiennym sercu, ale za to żelaznej ręce, a w naszym mieście jest takich przynajmniej kilku – co raczej nie sprzyja współpracy. Ale...
W tym roku jednak we Wrocku po raz pierwszy z inicjatywy pewnej miłej pani o drobnej posturze (Edyta M.-P. jest nieco tylko większa od dobrze zaostrzonego końca nicości), po raz pierwszy odbędzie się Polcon. Imprezy reklamować nie trzeba, bo znają ją wszyscy miłośnicy fantastyki. Zobaczymy, jak wyjdzie, ale sądzę, że nieźle. Co prawda może być nieco przyciasno, bo wybrana przez organizatorów lokalizacja - nowy gmach Uniwersytetu Przyrodniczego przy Placu Grunwaldzkim acz nowoczesny nie poraża wielkością, ale miejmy nadzieję, że pomieści wszystkich chętnych. Hotelowa baza jest całkiem niezła (akademiki przy ul. Wittiga). Na pewno zjawi się tam stara "Indeksowa" gwardia... I na pewno ja sam "raczę zaszczycić" ;-) zlot moją obecnością.

czwartek, 1 marca 2012

Ponownie o "Żołnierzach Wyklętych"

Polska ponownie obchodzi dzień Żołnierzy Wyklętych.

Ot, co znalazłem w sieci.

Ludzie, którzy po wojnie odbudowywali struktury państwa, którzy (jak mój Ojciec - przyp EGM) uruchamiali porzucone przez Niemców kopalnie i huty, którzy usuwali warszawskie ruiny, a na ich miejscach wznosili bloki mieszkalne są źli, zaś ci, którzy zostali w lasach i im przeszkadzali, są dobrzy. To wie dziś każdy Polak. Wiedzę tę posiedliśmy za pieniądze z własnych podatków wpompowane przez prawicowe rządy w instytucje zajmujące się odkłamywaniem historii rzekomo kompletnie zafałszowanej w czasach PRL.

Dobrzy ludzie są na pomnikach, bo mieli ukryte pod mundurami ryngrafy z Matką Boską i walczyli z komunizmem, który w ocenie wojujących i ich współczesnych apologetów był co najmniej tak samo zły, jak faszyzm. Wzniosły cel wszystko usprawiedliwia, ale na wszelki wypadek oficjalna propaganda przemilcza stosowane metody.

Oto niektórzy źli wybrani z listy około tysiąca nazwisk trupów opublikowanej przez Radę Krajową Żołnierzy AL przy Zarządzie Głównym Związku Kombatantów RP. Broszura nazywa się "Żołnierze AL polegli i zamordowani przez podziemie zbrojne po wyzwoleniu kraju":
1. Bubakiewicz (Buhakiewicz) Edward, lat 18. 28 czerwca 1946 r. bojówka NSZ "Jodły" w Kozłowie, powiat Radom, wykręciła mu dłonie do tyłu, połamała ręce i żebra, zmiażdżyła twarz i skórę na ciele pocięła nożami (str. 146).
2. Chilimoniuk Jan, ur. w maju 1920 r., były żołnierz AL, referent PUBP we Włodawie. Ranny podczas obrony napadniętego posterunku MO w Sosnowicy. Ujęty i rozbrojony przez bojówkę poakowską "Jastrzębia". Rannego bojówkarze wrzucili do palącego się budynku posterunku i spalili żywcem w nocy z 1 na 2 czerwca 1945 r. (str. 21).
3. Demczuk Aleksy, porucznik, ur. 14 czerwca 1917 r., były żołnierz AL, zastępca komendanta powiatowego MO w Chełmie Lubelskim. Skrytobójczo postrzelony na ulicy w Chełmie Lubelskim przez bojówkę NSZ w godzinach wieczornych 10 października 1944 r. Ciężko rannego przewieziono do miejscowego szpitala. 17 października 1944 r. przyszło do szpitala dwóch cywili i rannego dobili w obecności jego żony. Następnie zastrzelili jego żonę (str. 27).
3. Fortuna Tadeusz, lat 32 - robotnik Fabryki Sztucznego Jedwabiu w Chodakowie. 13 grudnia 1946 r. uprowadzony na szosie między Mińskiem Mazowieckim a Sokołowem Podlaskim przez bojówki WiN "Bartosza" i "Rekina", a następnie zarąbany siekierą w Kamieńczyku (str. 146).
4. Kliszcz Alfred, ur. 25 marca 1923 r., były żołnierz GL-AL, funkcjonariusz posterunku MO w Skierbieszowie, powiat Zamość. Poległ w walce z bojówkami poakowskimi "Podkowy", "Pingwina" i "Urszuli" podczas napadu na jego dom 25 marca 1945 r. Podczas tego napadu bojówkarze zastrzelili też jego żonę Danutę, lat 20, będącą w ostatnim miesiącu ciąży, którą przed zastrzeleniem zgwałcili, oraz 4-letnią Lucynę Kliszcz, córkę jego kuzynki (str. 56).
5. Pabianek Karol, ur. 24 października 1898 r., były żołnierz AL, robotnik Fabryki Sztucznego Jedwabiu w Chodakowie, powiat Sochaczew. Uprowadzony przez bojówki WiN "Bartosza" i "Rekina" na szosie między Mińskiem Mazowieckim i Sokołowem Podlaskim, a następnie bestialsko zamordowany siekierami w Kamieńczyku 13 grudnia 1946 r. Porąbane zwłoki wrzucono do przerębli na Bugu. Wyłowiono je 17 grudnia 1946 r. (str. 90).
6. Pałczyński (Połczyński) Zygmunt, plutonowy podchorąży przed 1939 r., ur. 24 sierpnia 1915 r., uczestnik kampanii wrześniowej, były żołnierz AK i AL, uczestnik powstania warszawskiego, referent PUBP w Sycowie. Ciężko ranny w walce z bojówką NSZ "Otta" pod wsią Wioska 7 lutego 1946 r. Ujęty i poddany torturom. Mimo mrozu rozebrano go do naga. Połamano mu ręce, nogi, żebra, ponacinano skórę na plecach ostrym narzędziem, zmiażdżono twarz. Po torturach dobity strzałami z pistoletu przez "Jadzię" łączniczkę i kochankę "Otta" (str. 92).
7. Sienkiewicz Wiktor, ur. 25 grudnia 1903 r., zasłużony działacz ludowy, przed wojną członek ZMW "Wici" i SL, w okresie okupacji żołnierz AL, po wyzwoleniu wiceprezes Zarządu Powiatowego SL i starosta powiatowy w Wieluniu. Zastrzelony we własnym mieszkaniu przez bojówkę NSZ 25 grudnia 1945 r. Sprawcy morderstwa udawali kolędników. Gdy Sienkiewicz otworzył im drzwi do mieszkania, jeden z nich wyciągnął pistolet i ugodził go czterema kulami (str. 109).
8. Solis Tomasz, ur. 20 kwietnia 1900 r., były żołnierz AL, rolnik, wójt gminy Żmijowiska, powiat Opole Lubelskie. Zamordowany przez bojówkę "Orlika" wraz z żoną Bronisławą i córką Jadwigą (studentką UMCS w Lublinie) 25 września 1945 r. (str. 115).
9. Wróbel Jerzy, ur. 23 czerwca 1926 r., były żołnierz AL, komendant posterunku MO w Kazanowie, powiat Zwoleń. Zatrzymany w lesie koło wsi Struga między Ciepielowem a Kazanowem razem z żoną Jadwigą przez bojówkę WiN 16 maja 1946 r. Wracali od rodziny. Najpierw dotkliwie go pobito i zmuszono do zjedzenia legitymacji służbowej. Następnie przywiązano go do drzewa, żeby oglądał, jak bojówkarze znęcają się nad jego żoną będącą w zaawansowanej ciąży. Na jego oczach ją zgwałcili, po czym połamali jej ręce i nogi, a w końcu ostrym narzędziem rozcięli brzuch, żeby oglądać, jak wygląda niedonoszony płód. Kiedy nie dawała już oznak życia, w podobny sposób torturowano jego i zamordowano (str. 135).

To tak, dla przypomnienia młodszym "bohaterstwa" ludzi, którym teraz buduje się pomniki.

A - o ile pamiętam, a pamięć jeszcze mi dopisuje - "za komuny" nikt nie czcił katów z UB, a ich nazwiska nie "zdobiły" tabliczek z nazwami ulic. Nigdzie w nie znalazłbyś w PRL-u pomnika Bermana czy ulicy Luny Brystygierowej, albo braci Mołojców. Likwidowane zaś teraz z lubością pomniki - jak to się ładnie teraz nazywa - "utrwalaczy władzy ludowej" poświęcano właśnie takim ludziom, o jakich pisał autor cytowanego przeze mnie artykułu.