Counter


View My Stats

poniedziałek, 5 marca 2012

Mój Wrocław...

Tekst opublikowany kiedyś w internetowym magazynie Fahrenheit.

Nie widzę powodów, dla których nie miałbym pochwalić się na moim blogu...

Nie jestem pewien, czy mógłbym nazwać Wrocław moim miastem (choć mieszkam tu już dobrze ponad trzydzieści lat), ale niewątpliwie jest to miasto, które ma w sobie pierwiastek fantazji.
Zacznę od tego, że do Wrocławia los mnie rzucił w roku 1976, a trafiłem tu w trzy lata po studiach. Od razu powiem, co sprawia, że ciężko mi nazwać Wrocław moim miastem – jest nim jego PŁASKOŚĆ. Lata dziecięce, chłopięce i młodzieńcze spędziłem w Wałbrzychu. Wałbrzych jest może i niezbyt pięknym miastem – osobliwie teraz, kiedy umiera zamordowany przez Balcerowicza (mam nadzieję, że ktoś kiedyś za to choćby tylko tego pana rozliczy, ale za bardzo się nie łudzę) – dla mnie jednak jego bardzo ciekawe, wciśnięte pomiędzy górskie grzbiety położenie pełne było uroku. Piękny park pośrodku miasta, stare liceum mieszczące się w poniemieckim budynku (a Niemcy potrafili budować szkoły!)... A zresztą, było to miasto moich pierwszych... powiedzmy, młodzieńczych uniesień: randki, wagary, kradzione pocałunki, pierwsze papierosy... Pięć lat studiów w Warszawie za "wczesnego Gierka" było bardzo miłym okresem w moim życiu – a potem do Wrocławia zaczęła mnie ciągnąć uroda i temperament pewnej dziewczyny, która później została moją żoną. Niestety, już nie żyje - druga połowa mojego serca leży na wrocławskim Cmentarzu Osobowickim w kwaterze 26A. Niech to po części tłumaczy moją zgryźliwość i gorycz, z jaką patrzę na świat.
Fantastyką natomiast interesowałem się od zawsze. Nie jestem jej fanem w rodzaju dzisiejszych wielbicieli, którzy bardzo często interesują się tylko fantastyką i niczym więcej, ale godzi się powiedzieć, że bardzo lubię i znam ten rodzaj literatury od podstaw. Mówiąc o podstawach, mam na myśli ojców gatunku, do których należą przecież Verne, Wells, Stevenson, Flammarion i wielu, o których dziś już zapomniano. Cyrano de Bergerac znany jest przecież z ciętości swojej szpady i długości nosa, a nie jako autor Podróży na Księżyc. Ale... wydawało mi się zawsze, że jestem w mojej pasji dość osamotniony. Bardzo często np. gdy mówiłem znajomym o Tolkienie, napotykałem... powiedzmy, spojrzenia pełne uprzejmego braku zainteresowania. Brzmi to może niezwykle dzisiaj, kiedy do akcji ruszyły tytany współczesnego marketingu i niedługo chyba tylko żelazko będzie można włączyć bez ryzyka ujrzenia uśmiechu Froda, ale tak było. Obnosiłem się więc ze swoim Tolkienem jak Kordian ze swoim patriotyzmem, aż wreszcie...
Któregoś dnia trafiłem na jakąś imprezę organizowaną przez Miejską Bibliotekę Publiczną, na której rozmaici miłośnicy książek sprzedawali swoje – nie tak jak inne, ukochane – księgi. I tam poznałem młodego człowieka o bujnej wtedy jeszcze czuprynie i bródce a la Velasquez. Był to Robbie Smith – dla reszty świata Robert Szmidt. Robert ściągnął mnie zaś do "Indeksu".
"Index". Klub bardziej elitarny niż angielski Jockey Club, do którego wstęp dawały cięty, jak koniec bata dowcip, zamiłowanie do fantastyki, znajomość literatury i spora doza inteligencji. Ci, którzy się tam wtedy spotykali, należą dziś do krajowej czołówki autorów polskiej literatury (wbrew utartym opiniom uważam, że w naszym ogródku fantastów dzieją się znacznie ciekawsze rzeczy, niż w przyzwoitej części literackiego parku, a z pewnością wzbudzające znacznie żywsze namiętności w tych, którzy go odwiedzają). Wystarczy, że wymienię nazwiska Dębskiego, Drzewińskiego, Inglota i Ziemiańskiego. Aby nikogo nie urazić, od razu powiem, że wybrałem porządek alfabetyczny. Bywał tam też regularnie nieznany szerszym rzeszom, nieżyjący już, Zbyszek Adamski – jeden z niewielu ludzi, którzy mnie wpędzali w kompleksy swoją erudycją. Wespół z nim i Robertem Szmidtem stworzyliśmy zespół, który z nużącą jednostajnością wygrywał kolejne edycje "Kosmicznego Testu", teleturnieju organizowanego przez łódzki ośrodek telewizyjny. Prezesem klubu był Rysiek Krauze, człowiek o wyglądzie trafionego piorunem dmuchawca, mefistofelicznym obliczu i iście diabelskim poczuciu humoru. Spotykaliśmy się co tydzień na pięterku i dyskutowaliśmy zaciekle o wszystkim, co w jakikolwiek sposób łączyło się z fantastyką. Dla mnie osobiście rzecz była o tyle ciekawa, że wcześniej nie wiedziałem w ogóle o istnieniu fandomu i wydawało mi się, że z moją pasją do fantastyki jestem samotny, jak Lot ze swoją rodzina w Sodomie. Nawiasem mówiąc, nie bardzo rozumiem, dlaczego uważa go się za tak cnotliwego męża – dla mnie podejrzana jest moralność ojca, co dla ratowania czci dwu gości daje na zerżnięcie dwie nietknięte jeszcze córki.
Potem zacząłem w towarzystwie tej doborowej ekipy jeździć po rozmaitych imprezach o nazwach kończących się na "con". Bardzo to były fajne zjazdy, gromadzące podobnych sobie miłośników dobrej literatury w rozmaitych, mniej lub bardziej egzotycznych miejscach. Wielokrotnie podejmowane próby zorganizowania czegoś na większą skalę we Wrocławiu nie dały rezultatu prawdopodobnie z dwu powodów – ówczesne władze nie widziały sensu w promowaniu miasta (pojęcie to było zresztą za późnego Jaruzelskiego jeszcze nieznane), a we Wrocławiu zebrało się zbyt wielu indywidualistów, żeby coś wspólnie mogli zorganizować. Aby cokolwiek zrobić, potrzebny jest jeden człowiek o kamiennym sercu, ale za to żelaznej ręce, a w naszym mieście jest takich przynajmniej kilku – co raczej nie sprzyja współpracy. Ale...
W tym roku jednak we Wrocku po raz pierwszy z inicjatywy pewnej miłej pani o drobnej posturze (Edyta M.-P. jest nieco tylko większa od dobrze zaostrzonego końca nicości), po raz pierwszy odbędzie się Polcon. Imprezy reklamować nie trzeba, bo znają ją wszyscy miłośnicy fantastyki. Zobaczymy, jak wyjdzie, ale sądzę, że nieźle. Co prawda może być nieco przyciasno, bo wybrana przez organizatorów lokalizacja - nowy gmach Uniwersytetu Przyrodniczego przy Placu Grunwaldzkim acz nowoczesny nie poraża wielkością, ale miejmy nadzieję, że pomieści wszystkich chętnych. Hotelowa baza jest całkiem niezła (akademiki przy ul. Wittiga). Na pewno zjawi się tam stara "Indeksowa" gwardia... I na pewno ja sam "raczę zaszczycić" ;-) zlot moją obecnością.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz