Counter


View My Stats

czwartek, 25 lutego 2010

I rzekł Przybyłek do Wszechświata: "Panie, otom jest!". "I owszem" - odparł Wszechświat. - "Ale nie sądzę, żeby fakt ten nakładał na mnie jakieś zobowiązania..."

UWAGA! Tytuł posta wpisałem ja, trener Jarząbek... Tfu! Ja, EGM. Sparafrazowałem wiersz Stephena Crane'a.
*********************************************
Witam, to ja, Marcin Przybyłek. Dziękuję Generałowi za zaproszenie i z góry uprzedzam, że nie będzie miał ze mną łatwo, bo ostatnio głowę mam pustą, więc wpisów krótkich a dowcipnych nie będzie. Za to szufladę mam pełną, a w niej kilka jeszcze niepublikowanych książek. Jedną z nich jest druga część Antyporadnika. Prezentuję poniżej jeden z podrozdziałów traktujących o pewnej firmie…

Miłej lektury.

DRUGA MACHINA

Drugą instytucją o łapskach długich a chciwych jest nasz kochany kościół katolicki. Tak, ta zbawcza instytucja, która niejednego już wiernego przyprawiła o nerwicę, lęki, poczucie winy i depresję, a niektórym i życie złamała. Dlaczego tak piszę? Jak to zrobiła? Hm, zanim odpowiem na to pytanie, spróbujmy ją zrozumieć. Tak, zrozumieć kościół katolicki. Być może nam się nie uda, ale chociaż spróbujmy, bo przecież to wstyd, że żyjemy w kraju, gdzie 90% obywateli deklaruje wiarę w Jezusa, Boga Ojca, Maryję i Ducha Świętego, a sama firma „Kościół” jest jakoś nieogarnialna. Tak jak zresztą wiele innych firm, zresztą o zjawisku „firma” pisałem obszernie w Antyporadniku, prawda? Zanim przystąpimy do próby zrozumienia, poproszę wyznawców wiary katolickiej o wybaczenie, że nazywam kościół firmą. Mimo przeprosin jednak nie cofnę tej nazwy, bo jest to de facto firma. Instytucja. Organizacja obracająca pieniędzmi i zarabiająca pieniądze, zatrudniająca tysiące ludzi, posiadająca nieruchomości i kapitał. No firma jak w mordę strzelił.
A teraz próba zrozumienia. Od dawna wstydziłem się, że wciąż nie pojmuję tej instytucji. Może dzisiaj się zdarzy, że z Twoją pomocą, Droga Czytelniczko / Drogi Czytelniku, jakoś mi się to uda. Myślę, że sensowne będzie postępowanie ab ovo, czyli od jaja, co w slangu starożytnych Rzymian znaczyło „od początku”[1].

Znawców historii kościoła jest wielu. Ja do nich, niestety, nie należę. Stworzę więc historię alternatywną, acz, jak tuszę, spójną. Uwaga, zaczynam.

Przyjmijmy na wiarę, że wielki mesjasz, Mordehaj Verus, naprawdę istniał. Denerwował się widząc panujące wśród jego ludu warunki: drażniła go niesprawiedliwość społeczna, fatalne traktowanie chorych (jego rodacy uważali, że jeśli jesteś chory / chora, to dlatego, że masz nieczystą duszę, ergo, zasłużyłeś / łaś sobie), dziwaczne i merkantylne stosunki świątynne (wchodząc do świątyni musiałeś / łaś „kupić” czyste pieniądze za swoje, „brudne” po odpowiednim kursie oczywiście, następnie kupić za nie gołębie, które, rzecz jasna zaraz wypuszczałeś / łaś na wróżbę. Ptactwo wracało, interes się kręcił). Postanowił coś z tym zrobić. Zorganizował serię cudów, od dawna oczekiwanych przez ziomków. Tak tak, chodzenie po wodzie, dzielenie chleba, zamiana wody w wino, nie były świeżymi pomysłami. Te zdarzenia od dawna funkcjonowały w mitologii i mówiono, że będą znakami nadchodzącego mesjasza. Zresztą Mordehaj, podobnie jak wielu jego poprzedników (Horus na przykład), już po śmierci (jeśli w ogóle istniał), został utożsamiony z bóstwem solarnym, które, tak jak w przypadku dziesiątków innych „bogów”, było powite przez dziewicę tchniętą przez jakiegoś ducha, do którego to dziecięcia przyszli trzej królowie (trzy gwiazdy w pasie Oriona), które to ciała niebieskie wraz z gwiazda betlejemską, czyli Syriuszem, wskazują miejsce, gdzie wschodzi słońce 25 grudnia, który to dzień jest momentem urodzin całego morza mesjaszy przed Mordehajem. W związku z tym, że od 22 do 25 grudnia dni się nie wydłużają i rzecz rusza dopiero po trzech dobach, o wszystkich bóstwach solarnych mówi się, że zmartwychwstają po trzech dniach. Wszyscy chodzą po wodzie i robią inne cuda. Reasumując, postać Mordehaja była wpisana w funkcjonujący od dawna mit. Jak Mordehaj robił swoje cuda, co robił i CZY robił – nie mam pojęcia – ale faktem jest, że cuda te były oczekiwane i niewątpliwie trafiły na tak zwaną „gotowość percepcyjną” ich widzów / uczestników.
Gdy już go zabrakło (umarł na krzyżu, czyli słońce przeszło przez gwiazdozbiór „krzyż południa”), jego uczniowie zaczęli głosić nową wiarę tworząc sekty. Wiara ta mówiła o miłości, przebaczaniu, a nawet – w pewnym sensie – równości, chociaż nie w sensie równouprawnienia kobiet (na to zdobyła się bodaj tylko jedna wiara, praktycznie szerzej nie znana – dżinizm – odmiana hinduizmu. Tam kobiety i mężczyźni byli absolutnie równouprawnieni), tylko tych samych praw biednych i bogatych – praw do przebywania w świątyniach. Sekty były popularne także w Rzymie, a w ich rozpowszechnianiu pomagały dobrze ustosunkowane matrony. Przez trzysta lat Veranie byli miłymi ludźmi, sekciarzami, którzy głosili łagodność i tam dalej.

I nagle coś się stało. Ktoś pomyślał, że zgraję tę trzeba zorganizować. I teraz zastanówmy się: po co organizować i jak organizować?

Wyobraźmy sobie, że to my jesteśmy organizatorami. Mamy mnóstwo wyznawców rozrzuconych gdzieś po świecie. Co komu szkodzi, że są i że są niezorganizowani? Czy organizacja w jakikolwiek sposób pomoże ich wierze? Hm. Opowieści o Mordehaju w ciągu kilku wieków z pewnością zaczęły się różnić, ich interpretacje także. Więc może sensownie byłoby narzucić jedną, oficjalną linię rozumienia pisma? Wtedy nie będzie schizm. Załóżmy, że był to jeden z motywów. Organizujmy się zatem. Mamy Centralę, łączników, przedstawicieli prowincjonalnych (kapłanów terenowych), którzy kontaktują się z Centralą. Sporo wyznawców ma swoje majątki, pieniądze, bogactwa. Gdy jest instytucja, trudno się nią zajmować i jednocześnie być bednarzem czy kupcem. Jeśli ktoś chce ją prowadzić prawidłowo, musi się temu poświęcić. A pokarmu organizm się domaga. I dachu nad głową. Więc zaczynają płynąć pieniądze do dyrektorów kościoła Veryckiego, żeby po prostu mieli z czego żyć. Ktoś wpadł na pomysł, by ziemie wyznawców przepisać do majątku kościoła, na chwałę Mordehaja. Dzięki temu Centrala już nie musiała się bać śmierci głodowej, a im więcej ziemi i dochodu, tym łatwiej postawić świątynie! Już nie trzeba się modlić w jaskiniach, mamy budynki. A im fajniejsze budynki, tym więcej ściągną wyznawców.

Nasze wyznanie ma więc majątki, przedstawicieli terenowych, ich zwierzchników (dyrektorów regionalnych), oraz oczywiście Centralę. Wkrótce robi się tego tak dużo, że powstają podziały geograficzne. Ale co to? Pojawiają się inne wyznania, rośnie konkurencja, jak tu utrzymać przy naszej wierze ciężko pracujących rzemieślników i chłopów, gdy czasy niełatwe, a Veryzm ma do zaproponowania dokładnie nic, to znaczy nic konkretnego? Wyznawcy odchodzą, jest rotacja, za słabo trzymają się świątyń, dochód jest za mały! Tak, tak, konkurencja istnieje na każdym polu, także w domenie obietnic co do tego, jak fajnie będzie po śmierci. Jak utrzymać klienta? Jak nie dać mu uciec? – pyta Młodszy Dyrektor Centrali (MDC).

- No, trzeba coś z tym zrobić. – odpowiada Główny Dyrektor Centrali (GDC). - Oficjalnie trzeba powiedzieć, że po śmierci jest świetnie, w tym od innych religii się nie różnimy, ale dodajmy, że tylko my wiemy jak tam się dostać, i tylko dzięki nam w ogóle można tam dotrzeć. Tylko dzięki nam. To uchroni nas przed przechodzeniem wiernych na inną wiarę.
- Świetny pomysł! – ucieszy się Młodszy Dyrektor (MDC).
- Po drugie powiedzmy naszym owieczkom, że ci, co odwrócą się od nas, trafią do piekła. Okropnego miejsca, gdzie smażą ludzi na patelniach.
- Takiego jak Hades?
- O nie, to za mało. Hades jest ponury, ale nie straszny. U nas musi być horror. Tortury, rzeź i rąbanka. Warzenie w kotłach, gotowanie w oleju. Piłowanie, łamanie, palenie żywcem i wyłupywanie oczu.
- Czy to nie zbyt drastyczne?
- Nie dyskutuj tylko notuj. Ja wiem, jak wzmocnić naszą wiarę. Po trzecie nie cieszmy się, gdy przychodzą do świątyni, nie zdradzajmy po sobie, że radujemy się, że są naszymi klientami.
- Ależ dlaczego? Ja aż piszczę z radości, gdy ich widzę, a smucę się, gdy nikt nie przybywa!
- Nie rób tego! Zepsujesz ich, wzrosną w butę, zaczną się żądania, wymagania, postulaty, będziemy musieli zmieniać asortyment usług, a my nic nie mamy! Jedynie, co posiadamy, to obietnicę raju! No i iluzoryczne wmawianie kontaktu duchowego z Mordehajem i jego ojcem podczas modlitwy. Przecież to trochę śmieszne. Nie możemy dać się wychować przez klientów…
- Wiernych.
- Jak zwał, tak zwał. To my musimy ich wychować. Za każdym razem, gdy przyjdą do świątyni, bądźmy surowi i od razu odwróćmy wymagania: to nie oni mają czegoś oczekiwać od nas, ale my od nich.
- Na przykład czego?
- Bo ja wiem? Może pokory. O, już wiem! Będziemy wzbudzać poczucie winy.
- Jak to zrobimy?
- Poprzez pojęcie… tego, no… grzechu.
- Czego?
- No, wmówimy im, że są od początku źli. Są źli i ciągle robią coś złego.
- Ale jak to? Nikt w to nie uwierzy! Przecież ludzie nie są źli i nie robią zbyt często złych rzeczy. - To my im w tym pomożemy. Żeby nie zaczęli dyskutować, zajmiemy się nimi od dzieciństwa. Dzieci przyjmują wszystko na wiarę i nie polemizują. Potem będą jak maszyny powtarzać zupełnie bezrefleksyjnie, że są grzeszni i już. Na tak przygotowanych dorosłych łatwo znajdźmy haki. Poszukamy dziedzin, które są niezwykle atrakcyjne dla każdego człowieka, a potem obwarujmy je zakazami i kontrolą. W ten sposób będziemy trzymali ich w garści.
- Co to mogłoby być? – dziwi się MDC.
- Na przykład seks.
- O, to lubię!
- Ja też. I inni także. Ludzie zawsze będą go uprawiać. Dlatego jego właśnie zakażemy.
- Genialne!
- Stworzymy pojęcie… czystości. I stwierdzimy, że trzeba jej dochować aż… do ślubu…
- Który będzie udzielony przez nas!
- Tak jest. Zrobimy z tej czystości… sakrament. Wtedy trudniej będzie ją złamać. W ten sposób młodzież – najbardziej gorąca – będzie w szachu.
- Poczucie winy to potężna broń.
- Powiemy, że seks jest dobry tylko wtedy, gdy służy prokreacji.
- I już kontrolujemy także ludzi po ślubie!
- Tak jest. Ile razy będą spółkować poza okresem płodnym, będą wiedzieli, że grzeszą. Po trzecie zakażmy myślenia o seksie i nazwijmy te myśli grzesznymi. O, już ich mamy. Każdy człowiek w myślach wyobraża sobie orgie, sprośności, a nawet komuś źle życzy, widzi mordy i gwałty. Gdy mu się powie, że nie może tego robić… Że to myśli nieczyste…
- Oszaleje! To niebezpieczne, Główny Dyrektorze!
- Masz rację. Damy im więc wentyl bezpieczeństwa: spowiedź.
- Co takiego?
- No, taką rozmowę w cztery oczy, ale tylko z jednym z naszych kapłanów. Będą mogli ile razy chcą przychodzić i w sekrecie mówić nam o swoich „grzesznych” myślach i czynach. W ten sposób będziemy o nich wiedzieć wszystko. Wszystko. Będzie to ukryta forma szantażu. Będziemy o mężczyznach wiedzieli więcej niż ich żony, a o żonach więcej niż ich mężowie. I to też będzie sakrament.
- Jesteś genialny, Główny Dyrektorze.
- Dlatego jestem Głównym Dyrektorem. Czekaj, nie chwal mnie tylko notuj i się skup. To wszystko mało. Twoje wazeliniarstwo wywołało we mnie skojarzenie… Mam! Powiemy, że poczucie własnej wartości to grzech i nazwiemy go pychą.
- A po co to?
- Żeby im skręcić karki. Pojęcie grzechu i strach przed pychą spowodują, że będą chodzili cały czas z łbami na bok przechylonymi, o tak.
- Ha, ha! Śmiesznie wyglądasz, Dyrektorze.
- No dobra. Idźmy dalej… Ludzie się nie lubią, często zazdroszczą, więc rzadko się chwalą. Jak zaczną chwalić Kowalskiego, wszyscy zaczną mu zazdrościć. Ale nic tak nie podnosi samooceny, jak pochwalenie kogoś. Dlatego główną formą modlitwy będzie adoracja.
- Co?
- Nie mówi się „co” tylko „słucham”. Adoracja, czyli chwalenie, nieuku.
- Aha.
- W ten sposób spowodujemy, że u nas będą sobie podnosić nastrój, ale tylko u nas, w świątyni.
- To jak to? Będą się jednocześnie czuli mali, pokorni, grzeszni i wywyższeni chwaleniem? Czy to nie sprzeczne?
- Tak, kochany. To podwójne wiązanie. Poczucie pokory i wielkości jednocześnie. Zakamuflowana pycha i zakłamany grzech. Będą się czuli podwójnie winni, a spowiadać się można tylko u nas! Tak ich zamotamy, że nie będą mieli szans. Idźmy dalej… Mamy majątki. Ludzie nie lubią bogaczy. Odwrócą się od nas. Zatem…
- Stwórzmy pozór instytucji biednej!
- Brawo, Młodszy Dyrektorze, szybko się uczysz. I zażądajmy jałmużny.
- Dlaczego? Czy to nie ryzykowne? Nie dość, że nic im nie damy, to jeszcze będziemy żądali pieniędzy? Odejdą!
- Widzę, że pochwaliłem cię przedwcześnie, mój drogi. Im więcej ktoś komuś daje, tym mocniej czuje się do niego przywiązany. Rozumiesz?
- A nie odwrotnie? Im więcej dostaję, tym bardziej przywiązany się czuję? Z wdzięczności?
- Głupiś. Gdy dostajesz od kogoś cokolwiek, wcześniej czy później zaczynasz go nienawidzić, bo widzisz, że jest od ciebie lepszy. A gdy coś mu dajesz, przywiązujesz się, bo masz się przy kim czuć lepszym – i znowu pycha! Po za tym, im więcej dasz, tym bardziej zwiększasz tego wartość, a od rzeczy wartościowej mało kto się odwraca. Im więcej daję, tym sam z siebie mocniej się przywiązuję.
[2] Dlatego wszystko u nas będzie płatne. Modlitwy, pochówki, śluby, za wszystko będziemy brać pieniądze. To wzmocni w oczach wiernych wartość sakramentu.
- Ach tak?
- Tak. Ale to wciąż mało. Stwórzmy świątynie wzbudzające bojaźń Mordehajową. I podziw. O, właśnie. Ludzie mają się bać i podziwiać. Lękliwy podziw ma być ich „cnotą”. Zrobimy z tego jakieś przykazanie. Zapisz to.
- Już notuję…
- Uczyńmy z lęku cnotę wiary. Bojaźń. Mówmy, że bóg karze, ale jednocześnie ich kocha. Kolejne podwójne wiązanie… Uczyńmy cnotą Czystość. Też to zapisz.
- Już.
- Jeszcze mi się wydaje, że czegoś brakuje. A, już wiem. Wrogów.
- Czyli?
- Ludzie tym łatwiej się jednoczą i integrują, im więcej wrogów dookoła.
- Ale my nie mamy za dużo wrogów.
- To ich stworzymy. Musimy wykreować syndrom oblężonej twierdzy. Po pierwsze wrogami będą inne wiary.
- Oficjalnie?
- Przez pierwsze stulecia tak, bo musimy powiększyć pulę klientów. Potem będziemy udawać pacyfistów.
- Mam pomysł, Główny Dyrektorze.
- No?
- Postawmy na większość.
- Co masz na myśli?
- Wróciłbym do tego seksu. Większość wiernych to heteroseksualiści, prawda?
- Prawda. Jakieś 90%.
- Uczyńmy zatem wrogów z homoseksualistów. W ten sposób wzmocnimy postulat czystości i podzielimy ludzi.
- Młody! Ty jesteś perfidny. Będą z ciebie ludzie! A co zrobimy z naszymi kapłanami? Bardzo wielu z nich to homiki.
- Och, Główny Dyrektorze, nie będziemy się tym chwalić i już.
- Świetnie. I jeszcze jedno, skoro jesteśmy przy tej czystości. Zakażemy naszym kapłanom się żenić.
- Ależ dlaczego?
- Bo roztrwonią majątek Kościoła. Dziedziczenie, testamenty, rozumiesz? Majątek ma się pomnażać, nie odwrotnie.
- Ale to ich unieszczęśliwi!
- Ale ty jesteś jeszcze naiwny. Będą mieli gosposie!
- Ha, ha!
- O, i jeszcze coś mi się wyświetliło.
- Tak?
- Zauważyłem, że chłopi na naszych ziemiach dość często popełniają samobójstwa. To stwarza poważne problemy. Chłop się wiesza, zostawia rodzinę, mamy kłopot, a i nasza dziesięcina się zmniejsza.
- To może zakażemy?
- Świetny pomysł! Powiemy, że to…
- Grzech!
- Śmiertelny! Ha, ha! I piekło jak w banku!
- I diabeł w kociołku będzie gotował!
- Ale ubaw! Zapisz to! No, uśmiałem się. Daj, przeczytam te twoje notatki… Hm. To się wszystko zbyt przejrzyste wydaje. Nie sądzisz?
- Prawda. Będziemy łatwi do rozszyfrowania.
- Stwórzmy zatem morze przykazań, edyktów i szczegółowych procedur postępowań w każdy dzień. Niech wierni utoną w świętach i obrządkach. I sprzecznościach. Dużo ich mamy?
- Sprawdzam, Główny Dyrektorze… Kościół biedny ale bogaty, wierni są wielcy bo chwalą, ale mali bo grzeszą, będą się bać i jednocześnie powiemy im, że Mordehaj to miłość…Wierny ma być czysty, ale i tak cały czas będzie grzeszył, bo inaczej się nie da…
- To mi się szczególnie podoba.
- Kościół jest niezłomny, ale oblężony, kapłani są homikami, ale nienawidzą homików, będą w celibacie, ale ciągle będą mówili o seksie… na razie wszystko.
- Sporo. Wystarczy. Musimy mówić dużo o zdrowym trybie życia. Niech większość z naszych przykazań, powiedzmy, 95%, będzie sensowna i mądra. Nam do kontroli wystarczy trafiające w sedno 5%.
- A co z wiarą? Co z Mordehajem?
- No, przecież wierzymy, prawda? A to, co teraz wymyśliliśmy służy tylko do wzmocnienia naszej religii, czyż nie?
- Niby tak… Ale czy warta jest takiego wzmocnienia? To jakby trochę… niemoralne. Nasz kult niczym się nie różni od innych pogańskich wyznań solarnych…
- Ach tam. Mordehaj nas w niebie rozsądzi. A ty nie bluźnij! Chcesz pozbawić tysiące kapłanów pracy? Jesteśmy, kochany na drodze bez powrotu. Teraz to już albo wóz, albo przewóz. To wojna kochany, wojna.
- O co?
- O ludzkie dusze, oczywiście…

Skończmy tę historię tutaj, bo jeśli tego nie zrobimy, za chwilę powstanie jakaś epopeja fantasy. No i co? Trafiona ta symulacja czy nie? Dość logiczna, prawda? Pomyślmy: jakich narzędzi przytrzymywania klienta musi użyć instytucja, która nic nie daje, nic nie sprzedaje, niczego konkretnego nie prezentuje? Ta firma ma tylko jeden produkt: mszę / czuwanie / modlitwę / drogę krzyżową / wszystkie do siebie podobne. Toż to gorsze niż coca-cola, bo ten koncern przynajmniej COŚ produkuje. Jeden napój bo jeden, ale napić się można. Kościół daje tylko powietrze. I bierze za to pieniądze. Ale ma za to najlepszy brand na świecie: „Bóg”. Co prawda podobnych brandów jest kilka: Budda, Kryszna, Allach, Jahwe, Mannitu, ale żadna inna firma oprócz kościołów nie odważyła się po nie sięgnąć. Aż dziwne. Przecież to najlepsze marki pod słońcem. Mimo to, kościół musi mieć pełen wachlarz narzędzi psychologicznych. Inaczej dawno by upadł. Powiedzmy sobie szczerze:

Jaki dorosły człowiek przy zdrowych zmysłach poszedłby do miejsca, w którym wmawiano by mu, że jest zły, powinien się wstydzić, zwierzać obcej osobie z największych intymnych sekretów i jeszcze za to płacić?!

Dlatego właśnie trzeba zaczynać od dzieci.

Potem jest już z górki. Można wymyślać różne problemy (nazywając je „grzechami”), potem wmawiać je potencjalnym ofiarom (czytaj „wiernym”), a następnie, gdy już zaczną chorować (duchowo, psychicznie), czyli systematycznie źle się czuć, zaproponować im kurację: regularne odwiedzanie świątyni w celu czasowego obniżenia napięcia psychicznego[3] Lubisz oglądać, Drogi Czytelniku, zdjęcia nagich kobiet? Ja też. To fajne, miłe, podniecające. Kościół mówi: to jest uzależnienie od pornografii. Jesteś CHORY. Ale my mamy lekarstwo. Chodź do nas. Wyleczymy Cię. Jesteś gejem / lesbijką? O! To jesteś BARDZO CHORY. Wstydź się cały czas, nieustannie, nawet w nocy. Ale chodź do nas. Spróbujemy cię wyleczyć. I znowu będziesz wiedział / wiedziała, co w co należy wsadzać, bo właśnie tym kościół się przede wszystkim zajmuje. Jesteś w małżeństwie nieszczęśliwa / nieszczęśliwy? Nie wolno Ci się rozwodzić! To grzech! Masz wytrwać i cierpieć! I tak ludzie trwają i cierpią i trwają i cierpią i wstydzą się onanizmu, „grzesznych myśli”, ogólnie marnie się mają. Ale przychodzą do kościoła (który wmówił im chorobę) i są wdzięczni za „kurację”. Właśnie to miałem na myśli na początku tego rozdziału, gdy pisałem, że kościół niejedną duszyczkę wpędził w nerwicę.

I przypomnijmy, jak to się zaczyna? Zupełnie tak, jak ze słodyczami.

W przedszkolu. Kościół katolicki ma wiele sal katechetycznych i naprawdę sporo dużych budynków. Oczywiście nie używa ich zgodnie z przeznaczeniem, tylko je wynajmuje i na tym zarabia. Gdzie więc wchodzi by nauczać swojej wiary? Do sal przedszkolnych - budynków państwowych. I jest to skandal. Oczywiście, gdy rodzice jakiegoś dziecka zdecydują, że nie chcą, by ich potomek uczestniczył w tym nauczaniu, przymusu nie ma, dziecko religii się nie uczy. Siedzi w kącie. I przygląda się, jak inne dzieci się bawią. I dziwi się, dlaczego jest karane i czuje się źle. Nie ma w Polsce dyskryminacji na tle religijnym? Jasne.

Dziecko jest, jak już pisałem, bezkrytyczne. Treści jakiekolwiek przyjmuje „na wiarę”, zwłaszcza takie, których nijak zweryfikować nie można, bo sfera duchowa nie podlega naukowym metodom (powtarzalności, weryfikowalności, falsyfikowalności). Zresztą nie musi. Do duchowości nie mam nic, sam uważam się za – w pewnym sensie – człowieka duchowego, o czym świadczy cała część „O świecie” w niniejszym Wywrotniku. Dzieci chłoną przekazy o grzechu (głównie o nim) niczym batoniki i czekoladki, i nasiąkają nimi na młodu, by na starość trącić. I to jest straszne, że niewinnym z natury berbeciom wmawia się od maleńkości, że są złe. W ten sposób odbiera się im ich beztroskę, a fenomenologiczny, świeży, spontaniczny ogląd świata zastępowany jest schematem dogmatycznym, przesączonym poczuciem winy tudzież poczuciem małości. I tak jak wobec automatu w szkole – dzieci nie mają wobec takich treści żadnych szans. Stawiane są pod ścianą: co wybierasz – dobro czy zło? Możliwa decyzja jest tylko jedna i staje się tożsama z wyznaniem jedynie słusznej wiary – wcale nie największej czy najsensowniejszej z Ziemskich wyznań. Człowiek dorosły, porwany za młodu w kościste rączki kościoła, jest już pełnosprawnym religijnym konsumentem: bezkrytycznie konsumuje treści o pierworodnym grzechu, o zazdrosnej miłości YHWH tudzież życiu Jezusa Chrystusa, a zwłaszcza jego matki. Chodzi do świątyni regularnie i chociaż kościół obiecuje nie batonika, którego można schrupać tu i teraz, lecz miliardy batonów po śmierci, to i tak jego ciągle ten sam produkt – mszę / czuwanie / modlitwę – kupuje nieustannie, aż do śmierci.

Po tym rozdziale wielu ludzi może przestać czytać moje wynurzenia. Zanim jednak ciepniesz, Drogi Czytelniku / Droga Czytelniczko tę książeczkę do śmieci, zadaj sobie, proszę, jedno proste pytanie: jak wyglądałaby nasza rzeczywistość, gdyby słodycze, podobnie jak alkohol i papierosy, nie były dostępne w szkołach, a religii można było nauczać ludzi dopiero po osiągnięciu przez nich pełnoletniości? Ilu byłoby kompulsywnych konsumentów batonów / ambonowych treści?
No ile?

DUŻO, DUŻO MNIEJ.

Więc teraz już wiesz, dlaczego wszystko zaczyna się od przedszkola?

[1] Całość przysłowia brzmi ab ovo ad mala czyli od jaja do jabłka. Rzymianie rozpoczynali uczty jajkiem, które pobudzało apetyt, a kończyli jabłkiem, które, jak wierzyli, poprawia trawienie.
[2] Główny Dyrektor Centrali mówi oczywiście o działaniu dysonansu poznawczego. Podobne sytuacje były przedmiotem wielu eksperymentów psychologicznych.
[3] Zygmunt Freud nazywał wiarę religijną nerwicą natręctw – ludzie dlatego wg. niego chodzili do kościoła, bo instytucja ta wzbudzała w nich poczucie winy, które mogło być obniżone jedynie podczas regularnych mszy / spowiedzi itp.

10 komentarzy:

  1. Powiem tak, wpis jest świetny, momentami błyskotliwy, ale nie zgadzam się z istotą, a ta jest IMHO dzieckiem jednostronnego spojrzenia na kościół, wszystko dla mnie zbyt czarno-białe (byłby to poważny zarzut dla jakiejś publikacji naukowej, tutaj jest trzeciorzędnym). Jednakowoż czyta się doskonale, tylko zdaje mi się, że nie przebrnąłbym przez całość, zadowalając się tym co powyżej.

    OdpowiedzUsuń
  2. Ideą pierwszego i drugiego Antyporadnika nie jest głoszenie prawd, tylko pobudzanie do myślenia, do szukania prawdy. Niemal wszystko w tych książkach jest nieco przesadzone. Nie chodzi o to, co jest w książce. Chodzi o to, jak jest w istocie. A do tego czytelnik już powinien dochodzić sam :).

    OdpowiedzUsuń
  3. Trymusie, napisałeś kiedyś, że antyklerykalizm jest w modzie.
    Czy nie zastanawiasz się, dlaczego?
    Czy nie jest tak, że - jak napisał Szekspir - Kościół sam hoduje ptactwo dostarczające piór na lotki strzał, co weń godzą?

    I na litość boską, oddzielmy ateizm od antyklerykalizmu. Znam wielu ludzi wierzących, którzy są zdecydowanymi antyklerykałami. Nie muszę być przeciwko Bogu, by życzyć piekła jego urzędnikom.

    I wiesz co, Trymusie? Tak przy okazji... Wydaje mi się, że jedyną rzeczą gorszą od siedzenia w piekle jest siedzenie w niebie z Bogiem, który to piekło stworzył...

    OdpowiedzUsuń
  4. Pięknie pisał potrząsający włócznią. Muszę sobie ten cytat zapamiętać :).

    Co do ateizmu i antyklerykalizmu, ja jestem przeciwnikiem wszelkich instytucji, które manipulują i stwarzają problemy. Pierwszą Machiną, którą opisuję w drugim Antyporadniku jest lobby słodyczowe.

    Uważam się za fizyka-amatora-poszukiwacza, któremu tzw. sprawy duchowe (ujęte bardziej od strony mechaniki kwantowej) obce nie są...

    Co do siedzenia u boku osobowego boga - kolejny świetny tekst :).

    OdpowiedzUsuń
  5. Marcinie! I ty chciałeś taki tekst opublikować w Polsce? O, Kandydzie...

    Intelektualiści spod znaku "Tygodnika Powszechnego" nazwaliby go miernym intelektualnie, pustym, jałowym, pozbawionym głębi i nietrafiającym w sedno (jakby nie było nim gromadzenie kasy), choć błyskotliwym.

    Hierarchowie typu arcybiskup w rzadkich chwilach trzeźwości Dieta wezwaliby cię do pokuty, noszenia włosiennicy i samobiczowania, ewentualnie rozważyliby możliwość anatemy.

    Zawodowi patrioci, tacy jak zawsze piękny i nieskalany Waldemar Kudłacz nazwaliby cię zaprzańcem i sowieckim agentem, bo przecież "...tylko pod Krzyżem, tylko pod tym znakiem, Polska będzie Polską, a Polak Polakiem". Jeden z polityków związanych czy nie z Chrześcijańską Unią Jedności, powiedział już przecież, że nieważne, czy Polska będzie biedna, czy bogata, ważne żeby była katolicka.

    Hordy Ojdyra zgromadziłyby się pod twoim domem zawodząc religijne pieśni (czyś zauważył, że słuch muzyczny tych babiszonów jest odwrotnie proporcjonalny do zaangażowania, z jakim wyją te swoje nabożne pieśni), a wiekowi, mocno zasuszeni "zapaleńcy" gromadziliby drewno na gustowny stosik obok twojego podjazdu.

    Co prawda po takiej zaangażowanej reklamie z ambon książka świetnie by się sprzedawała...

    OdpowiedzUsuń
  6. Drogi szufladkujący Generale za dużo emfazy w Twoich wypowiedziach. Podzieliłem się moją opinią, doceniłem zamysł i wykonanie, wydałem skromne zastrzeżenie, które w tym przypadku sam nazwałem trzeciorzędnym, a ty z Tygodnikiem Powszechnym. Mitologizujesz swą walkę z niegodziwościami polskiego obskurantyzmu (ten wyolbrzymiasz niemożebnie). Mitologizujesz siebie i wszystko co się łączy z Twoim oglądem świata. Troszkę rezerwy. Bo jesteś tu niesamowitym caudillo na włościach.

    OdpowiedzUsuń
  7. Drogi Trymusie czujący się w obowiązku komentować każdą wypowiedź odnoszącą się do religii, mitologizacja jest dziedziną innej firmy, o której tu zresztą mowa.

    Tak się zabawnie składa, że są ludzie którzy mają na poczynania owej firmy i nasz kraik jako taki odmienne poglądy, a co gorsza, nawet w filmach można je uświadczyć.

    "Gdy wieczorne zgasną zorze. Zanim głowę do snu złożę. Modlitwę moją zanoszę. Bogu ojcu i synowi, dopierdolcie sąsiadowi. Dla siebie o nic nie proszę, tylko mu dosrajcie proszę. Kto ja jestem? Polak mały. Mały zawistny i podły. Jaki znak mój -krwawe gały. Oto wznoszę moje modły, do Boga, Marii i Syna, zniszczcie tego skurwysyna. Mego brata sąsiada, tego wroga, tego gada. Żeby mu okradli garaż, żeby go zdradzała stara, żeby mu spalili sklep, żeby dostał cegłą w łeb, żeby mu się córka z czarnym, i w ogóle żeby miał marnie. Żeby miał AIDS, zabijaka, oto modlitwa Polaka."

    /"Dzień Świra"

    Oczywiście, oficjalnie są w mniejszości. Sytuacja mogłaby się zmienić, gdyby na wzór krajów bardziej cywilizowanych należałoby poprzeć wiarę deklaracją podatkową z daniną na konkretną "firmę ubezpieczeniową", ale o dziwo u nas unika się tego tematu jak ognia. Zdaje się że lepiej mieć 92% w sondażach, niż kilkadziesiąt mniej na kartach głosowania...

    OdpowiedzUsuń
  8. Trymusie, to już są zarzuty ad personam.

    Nie walczę z polskim obskurantyzmem. To on mi się wciska w uszy o niedzielnym poranku rykiem kościelnych dzwonów (wykonywanych przez ludwisarzy, którzy dawnym do pięt nie dorastają, więc te dzwony mają głos jak włos przy (_!_), gruby i osrany).

    Ale mam pewną propozycję. Zamiast zarzucać mi "wodzostwo", przenieś te argumenty na twojego bloga, a ja będę tam zaglądał i je komentował, dobrze? Nasz spór może ludzi zacząć nudzić...

    OdpowiedzUsuń
  9. Oczywiście Generale z trudem opuszczam ten ostatni bastion wolności w sieci. Życzę wielu owocnych sporów, o to czy Generał już ma rację, czy będzie ją miał za chwilę.

    OdpowiedzUsuń
  10. A o czym innym, poza piętnowaniem nieprawości komuny i głoszeniem filipik przeciwko przewrotności ateistów pisać już waść nie umiesz?

    OdpowiedzUsuń