Counter


View My Stats

sobota, 27 lutego 2010

Trymusowi i innym obrońcom KK

http://wiadomosci.onet.pl/forum.html?hashr=1&#forum:MSwxNSwxMSw2NjMwMTEzNywxNzUwODg5NjksODA0OTQ1MywwLGZvcnVtMDAxLmpz

Pozostawię to bez komentarza, bo i tak zyskałem już pewnie miano wojującego ateisty.
A ja po prostu domagam się od hierarchów Kościoła zachowania zwykłej, ludzkiej przyzwoitości.

I niestety nie mam nadziei, że kiedykolwiek się jej doczekam

piątek, 26 lutego 2010

A kto mi coś da?

http://wroclaw.gazeta.pl/wroclaw/1,35751,7606171,Trwa_licealna_akcja__Daj_cos_od_siebie__po_smierci__.html

Uczniowie jednego z LO we Wrocławiu prowadzą akcję „Daj coś od siebie”. Krzewią wśród rówieśników zmodyfikowaną wersję znanego przysłowia, które w tym konkretnym przypadku brzmi „podpisz zgodę na oddanie organów, bo nie znasz dnia ani godziny” (osobiście wolałem wariant o myciu… ;) Oprócz tego zamierzają zebrać 100 tyś. podpisów żeby złożyć w Sejmie projekt ustawy mającej pomóc w przeszczepach.

Muszę wam zdradzić w zaufaniu, że kiedyś byłem niewinny. Jeszcze dziesięć lat temu na wieść o takiej akcji zaklaskałbym uszami z radości i popędził po ulotki do rozdawania. Niestety, czy to za wpływem diabelskiego nasienia które zawsze we mnie kiełkowało, czy na skutek obcowania ze współczesnymi czasami, coś mi się w tym interesie nie spodobało. Czytałem dalej…

Rezolutny Mateusz z innego liceum postanowił partycypować, zdradzając że ma kolegów, którzy „są przeciwni”. Nie z racji ideologii, lecz „egoizmu i tyle”. Zaraz potem pan Paweł chirurg transplantolog zdradza, iż nieraz odbiera telefony od młodych ludzi chcących sprzedać nerkę, bo mają długi. Oczywiście, jest to nielegalne, więc pan Paweł natychmiast zgłasza podobne przypadki do prokuratury.

I tu rodzi się pytanie, czy to część obywateli jest egoistami, czy państwo uprawia hipokryzję pełną gębą?

Wyobraźmy sobie Kowalskiego. Kowalski cierpi na bliżej nieokreślone schorzenie, które doprowadzi go do śmierci, choć jest na tyle rzadkie, że NFZ kosztów operacji nie pokrywa (już nawet nie chce mi się wspominać, że rzeczony jegomość przez całe życie był ograbiany z połowy wynagrodzenia w imię zapewnienia m. in. opieki zdrowotnej). W związku z tym, pan K. albo dołoży kilkadziesiąt tysięcy złotych, albo będzie świetnym dawcą organów. W telewizji, radiu i Internecie tyle już było akcji „pomóż X”, co gwiazd na niebie.

Wariant ekstremalny: Kowalski pieniędzy nie zgromadził, umiera. Kilka dni wcześniej synek Kowalskiego dostał w szkole druczek do upoważnienia pobrania organów w przypadku śmierci. K. pieszczotliwie gładzi synka po główce i wypełnia druczek, bo nie będzie malcowi czynił wstrętów. K. umiera, zaś państwo nie ma żadnych skrupułów przed pobraniem jego wątroby, trzustki, nerek i innych organów, które funkcjonowały bez zarzutów.

Do czego zmierzam: obrzydliwe to, nieludzkie, ale i prawdziwe, że organy K. MAJĄ wartość rynkową. Gdyby członkowie rodziny K. mieli możliwość sprzedania dwóch, trzech nerek do kupy, to pewnie operację by opłacili i K. dalej odrabiałby z synkiem lekcje. Ale przecież handel organami to skurwysyństwo, dehumanizacja i tak dalej.

Otóż, nie. Dwadzieścia lat temu byłbym pierwszym, który kazałby spalić na stosie faceta postulującego legalizację takiego procederu. Ale i dwadzieścia lat temu, przynajmniej oficjalnie, nie było rozróżnienia na tych, którzy mają umrzeć z braku funduszy oraz tych, którzy jeszcze sobie pożyją, bo stać ich na pokrycie kosztów operacji. W zawoalowanej formie, państwo już dawno zalegalizowało proceder „kasa za życie”, tylko w trzewikach i białych rękawiczkach. A skoro na każdym kroku powtarza się nam, że wszystko ma swoją cenę (ostatnio w jednym z województw przyjęto, że za orzeczenie zgonu 200 zł się należy) którą trzeba zapłacić, to dlaczego my mamy oddawać coś za darmo?

Obecnie w modzie jest propagowanie ogólnego przesłania „bądź człowiekiem, pomóż innym bezinteresownie”. Ciekawe, kiedy ktoś wymyśli przesłanie „państwo dla ludzi, a nie ludzie dla państwa”… ;)

SIĘ POPIERAJMY!

Pozwolę sobie zareklamować kompana.

To, że Marcin Przybyłek autorem GAMEDECA jest, wie każde polskie pacholę, (a jak nie wie, to rżniętkę wziąć przystojną powinno).

Marcin napisał jednak jeszcze coś, co można by śmiało porównać do dokonań Parkinsona, Petera czy innych tytanów odkrywających zasady działania naszego świata, a są to odkrycia na miarę Newtona, albo i większe. Ostatecznie konstatacja, że jabłko zawsze spada w dół, nie jest przesadnie oryginalna, ale stwierdzenie, że pojęcie Firma jest tworem dętym, stworzonym sztucznie i wyłącznie po to, by dobrać się nam do (_!_) jest cale odkrywcze.

Mam na myśli "Antyporadnik" Marcina Przybyłka.

To bardzo dowcipnie napisana książka, która wbrew pozorom wcale nie jest tak lekką lekturą, jak można by sądzić. Czyta się ją świetnie, ale też skłania do refleksji. Poczynione przez autora spostrzeżenia i konstatacje są zaskakująco celne - Marcin w końcu od wielu lat prowadzi szkolenia motywacyjne dla rozmaitych firm, i zna rzecz od podszewki.

Szkoda, że na polskim rynku księgarskim nie zapewniono jej odpowiedniej promocji - polecam ją wszystkim myślącym ludziom, którzy pracując od rana do wieczora czują się niejednokrotnie wydymani... przez kogo, właściwie?

Odpowiedzi poszukajcie w "Antyporadniku"

czwartek, 25 lutego 2010

Dystrybutorze, ty... ciąg dalszy.

Kilkanaście dni temu napisałem o tym, że najnowszą książkę Dana Browna można kupić w sieci "Biedronki" za połowę ceny, jaką żądały Empiki.

Już nie można.

Znajomy sprzedawca książek powiedział mi, że warszawscy szefowie Empików się wściekli i polecili szefom oddziałów regionalnych i multimedialnych salonów, żeby pobiegli chyłem i tyłkiem do sklepów Biedronki i natychmiast wykupili wszystkie egzemplarze, po czym mieli je wystawić na sprzedaż u siebie za normalną, empikowską cenę.

Tyle o mechanizmie samoregulacji cen rynkowych, o którym pieją wszelkiej maści neoliberałowie.

I rzekł Przybyłek do Wszechświata: "Panie, otom jest!". "I owszem" - odparł Wszechświat. - "Ale nie sądzę, żeby fakt ten nakładał na mnie jakieś zobowiązania..."

UWAGA! Tytuł posta wpisałem ja, trener Jarząbek... Tfu! Ja, EGM. Sparafrazowałem wiersz Stephena Crane'a.
*********************************************
Witam, to ja, Marcin Przybyłek. Dziękuję Generałowi za zaproszenie i z góry uprzedzam, że nie będzie miał ze mną łatwo, bo ostatnio głowę mam pustą, więc wpisów krótkich a dowcipnych nie będzie. Za to szufladę mam pełną, a w niej kilka jeszcze niepublikowanych książek. Jedną z nich jest druga część Antyporadnika. Prezentuję poniżej jeden z podrozdziałów traktujących o pewnej firmie…

Miłej lektury.

DRUGA MACHINA

Drugą instytucją o łapskach długich a chciwych jest nasz kochany kościół katolicki. Tak, ta zbawcza instytucja, która niejednego już wiernego przyprawiła o nerwicę, lęki, poczucie winy i depresję, a niektórym i życie złamała. Dlaczego tak piszę? Jak to zrobiła? Hm, zanim odpowiem na to pytanie, spróbujmy ją zrozumieć. Tak, zrozumieć kościół katolicki. Być może nam się nie uda, ale chociaż spróbujmy, bo przecież to wstyd, że żyjemy w kraju, gdzie 90% obywateli deklaruje wiarę w Jezusa, Boga Ojca, Maryję i Ducha Świętego, a sama firma „Kościół” jest jakoś nieogarnialna. Tak jak zresztą wiele innych firm, zresztą o zjawisku „firma” pisałem obszernie w Antyporadniku, prawda? Zanim przystąpimy do próby zrozumienia, poproszę wyznawców wiary katolickiej o wybaczenie, że nazywam kościół firmą. Mimo przeprosin jednak nie cofnę tej nazwy, bo jest to de facto firma. Instytucja. Organizacja obracająca pieniędzmi i zarabiająca pieniądze, zatrudniająca tysiące ludzi, posiadająca nieruchomości i kapitał. No firma jak w mordę strzelił.
A teraz próba zrozumienia. Od dawna wstydziłem się, że wciąż nie pojmuję tej instytucji. Może dzisiaj się zdarzy, że z Twoją pomocą, Droga Czytelniczko / Drogi Czytelniku, jakoś mi się to uda. Myślę, że sensowne będzie postępowanie ab ovo, czyli od jaja, co w slangu starożytnych Rzymian znaczyło „od początku”[1].

Znawców historii kościoła jest wielu. Ja do nich, niestety, nie należę. Stworzę więc historię alternatywną, acz, jak tuszę, spójną. Uwaga, zaczynam.

Przyjmijmy na wiarę, że wielki mesjasz, Mordehaj Verus, naprawdę istniał. Denerwował się widząc panujące wśród jego ludu warunki: drażniła go niesprawiedliwość społeczna, fatalne traktowanie chorych (jego rodacy uważali, że jeśli jesteś chory / chora, to dlatego, że masz nieczystą duszę, ergo, zasłużyłeś / łaś sobie), dziwaczne i merkantylne stosunki świątynne (wchodząc do świątyni musiałeś / łaś „kupić” czyste pieniądze za swoje, „brudne” po odpowiednim kursie oczywiście, następnie kupić za nie gołębie, które, rzecz jasna zaraz wypuszczałeś / łaś na wróżbę. Ptactwo wracało, interes się kręcił). Postanowił coś z tym zrobić. Zorganizował serię cudów, od dawna oczekiwanych przez ziomków. Tak tak, chodzenie po wodzie, dzielenie chleba, zamiana wody w wino, nie były świeżymi pomysłami. Te zdarzenia od dawna funkcjonowały w mitologii i mówiono, że będą znakami nadchodzącego mesjasza. Zresztą Mordehaj, podobnie jak wielu jego poprzedników (Horus na przykład), już po śmierci (jeśli w ogóle istniał), został utożsamiony z bóstwem solarnym, które, tak jak w przypadku dziesiątków innych „bogów”, było powite przez dziewicę tchniętą przez jakiegoś ducha, do którego to dziecięcia przyszli trzej królowie (trzy gwiazdy w pasie Oriona), które to ciała niebieskie wraz z gwiazda betlejemską, czyli Syriuszem, wskazują miejsce, gdzie wschodzi słońce 25 grudnia, który to dzień jest momentem urodzin całego morza mesjaszy przed Mordehajem. W związku z tym, że od 22 do 25 grudnia dni się nie wydłużają i rzecz rusza dopiero po trzech dobach, o wszystkich bóstwach solarnych mówi się, że zmartwychwstają po trzech dniach. Wszyscy chodzą po wodzie i robią inne cuda. Reasumując, postać Mordehaja była wpisana w funkcjonujący od dawna mit. Jak Mordehaj robił swoje cuda, co robił i CZY robił – nie mam pojęcia – ale faktem jest, że cuda te były oczekiwane i niewątpliwie trafiły na tak zwaną „gotowość percepcyjną” ich widzów / uczestników.
Gdy już go zabrakło (umarł na krzyżu, czyli słońce przeszło przez gwiazdozbiór „krzyż południa”), jego uczniowie zaczęli głosić nową wiarę tworząc sekty. Wiara ta mówiła o miłości, przebaczaniu, a nawet – w pewnym sensie – równości, chociaż nie w sensie równouprawnienia kobiet (na to zdobyła się bodaj tylko jedna wiara, praktycznie szerzej nie znana – dżinizm – odmiana hinduizmu. Tam kobiety i mężczyźni byli absolutnie równouprawnieni), tylko tych samych praw biednych i bogatych – praw do przebywania w świątyniach. Sekty były popularne także w Rzymie, a w ich rozpowszechnianiu pomagały dobrze ustosunkowane matrony. Przez trzysta lat Veranie byli miłymi ludźmi, sekciarzami, którzy głosili łagodność i tam dalej.

I nagle coś się stało. Ktoś pomyślał, że zgraję tę trzeba zorganizować. I teraz zastanówmy się: po co organizować i jak organizować?

Wyobraźmy sobie, że to my jesteśmy organizatorami. Mamy mnóstwo wyznawców rozrzuconych gdzieś po świecie. Co komu szkodzi, że są i że są niezorganizowani? Czy organizacja w jakikolwiek sposób pomoże ich wierze? Hm. Opowieści o Mordehaju w ciągu kilku wieków z pewnością zaczęły się różnić, ich interpretacje także. Więc może sensownie byłoby narzucić jedną, oficjalną linię rozumienia pisma? Wtedy nie będzie schizm. Załóżmy, że był to jeden z motywów. Organizujmy się zatem. Mamy Centralę, łączników, przedstawicieli prowincjonalnych (kapłanów terenowych), którzy kontaktują się z Centralą. Sporo wyznawców ma swoje majątki, pieniądze, bogactwa. Gdy jest instytucja, trudno się nią zajmować i jednocześnie być bednarzem czy kupcem. Jeśli ktoś chce ją prowadzić prawidłowo, musi się temu poświęcić. A pokarmu organizm się domaga. I dachu nad głową. Więc zaczynają płynąć pieniądze do dyrektorów kościoła Veryckiego, żeby po prostu mieli z czego żyć. Ktoś wpadł na pomysł, by ziemie wyznawców przepisać do majątku kościoła, na chwałę Mordehaja. Dzięki temu Centrala już nie musiała się bać śmierci głodowej, a im więcej ziemi i dochodu, tym łatwiej postawić świątynie! Już nie trzeba się modlić w jaskiniach, mamy budynki. A im fajniejsze budynki, tym więcej ściągną wyznawców.

Nasze wyznanie ma więc majątki, przedstawicieli terenowych, ich zwierzchników (dyrektorów regionalnych), oraz oczywiście Centralę. Wkrótce robi się tego tak dużo, że powstają podziały geograficzne. Ale co to? Pojawiają się inne wyznania, rośnie konkurencja, jak tu utrzymać przy naszej wierze ciężko pracujących rzemieślników i chłopów, gdy czasy niełatwe, a Veryzm ma do zaproponowania dokładnie nic, to znaczy nic konkretnego? Wyznawcy odchodzą, jest rotacja, za słabo trzymają się świątyń, dochód jest za mały! Tak, tak, konkurencja istnieje na każdym polu, także w domenie obietnic co do tego, jak fajnie będzie po śmierci. Jak utrzymać klienta? Jak nie dać mu uciec? – pyta Młodszy Dyrektor Centrali (MDC).

- No, trzeba coś z tym zrobić. – odpowiada Główny Dyrektor Centrali (GDC). - Oficjalnie trzeba powiedzieć, że po śmierci jest świetnie, w tym od innych religii się nie różnimy, ale dodajmy, że tylko my wiemy jak tam się dostać, i tylko dzięki nam w ogóle można tam dotrzeć. Tylko dzięki nam. To uchroni nas przed przechodzeniem wiernych na inną wiarę.
- Świetny pomysł! – ucieszy się Młodszy Dyrektor (MDC).
- Po drugie powiedzmy naszym owieczkom, że ci, co odwrócą się od nas, trafią do piekła. Okropnego miejsca, gdzie smażą ludzi na patelniach.
- Takiego jak Hades?
- O nie, to za mało. Hades jest ponury, ale nie straszny. U nas musi być horror. Tortury, rzeź i rąbanka. Warzenie w kotłach, gotowanie w oleju. Piłowanie, łamanie, palenie żywcem i wyłupywanie oczu.
- Czy to nie zbyt drastyczne?
- Nie dyskutuj tylko notuj. Ja wiem, jak wzmocnić naszą wiarę. Po trzecie nie cieszmy się, gdy przychodzą do świątyni, nie zdradzajmy po sobie, że radujemy się, że są naszymi klientami.
- Ależ dlaczego? Ja aż piszczę z radości, gdy ich widzę, a smucę się, gdy nikt nie przybywa!
- Nie rób tego! Zepsujesz ich, wzrosną w butę, zaczną się żądania, wymagania, postulaty, będziemy musieli zmieniać asortyment usług, a my nic nie mamy! Jedynie, co posiadamy, to obietnicę raju! No i iluzoryczne wmawianie kontaktu duchowego z Mordehajem i jego ojcem podczas modlitwy. Przecież to trochę śmieszne. Nie możemy dać się wychować przez klientów…
- Wiernych.
- Jak zwał, tak zwał. To my musimy ich wychować. Za każdym razem, gdy przyjdą do świątyni, bądźmy surowi i od razu odwróćmy wymagania: to nie oni mają czegoś oczekiwać od nas, ale my od nich.
- Na przykład czego?
- Bo ja wiem? Może pokory. O, już wiem! Będziemy wzbudzać poczucie winy.
- Jak to zrobimy?
- Poprzez pojęcie… tego, no… grzechu.
- Czego?
- No, wmówimy im, że są od początku źli. Są źli i ciągle robią coś złego.
- Ale jak to? Nikt w to nie uwierzy! Przecież ludzie nie są źli i nie robią zbyt często złych rzeczy. - To my im w tym pomożemy. Żeby nie zaczęli dyskutować, zajmiemy się nimi od dzieciństwa. Dzieci przyjmują wszystko na wiarę i nie polemizują. Potem będą jak maszyny powtarzać zupełnie bezrefleksyjnie, że są grzeszni i już. Na tak przygotowanych dorosłych łatwo znajdźmy haki. Poszukamy dziedzin, które są niezwykle atrakcyjne dla każdego człowieka, a potem obwarujmy je zakazami i kontrolą. W ten sposób będziemy trzymali ich w garści.
- Co to mogłoby być? – dziwi się MDC.
- Na przykład seks.
- O, to lubię!
- Ja też. I inni także. Ludzie zawsze będą go uprawiać. Dlatego jego właśnie zakażemy.
- Genialne!
- Stworzymy pojęcie… czystości. I stwierdzimy, że trzeba jej dochować aż… do ślubu…
- Który będzie udzielony przez nas!
- Tak jest. Zrobimy z tej czystości… sakrament. Wtedy trudniej będzie ją złamać. W ten sposób młodzież – najbardziej gorąca – będzie w szachu.
- Poczucie winy to potężna broń.
- Powiemy, że seks jest dobry tylko wtedy, gdy służy prokreacji.
- I już kontrolujemy także ludzi po ślubie!
- Tak jest. Ile razy będą spółkować poza okresem płodnym, będą wiedzieli, że grzeszą. Po trzecie zakażmy myślenia o seksie i nazwijmy te myśli grzesznymi. O, już ich mamy. Każdy człowiek w myślach wyobraża sobie orgie, sprośności, a nawet komuś źle życzy, widzi mordy i gwałty. Gdy mu się powie, że nie może tego robić… Że to myśli nieczyste…
- Oszaleje! To niebezpieczne, Główny Dyrektorze!
- Masz rację. Damy im więc wentyl bezpieczeństwa: spowiedź.
- Co takiego?
- No, taką rozmowę w cztery oczy, ale tylko z jednym z naszych kapłanów. Będą mogli ile razy chcą przychodzić i w sekrecie mówić nam o swoich „grzesznych” myślach i czynach. W ten sposób będziemy o nich wiedzieć wszystko. Wszystko. Będzie to ukryta forma szantażu. Będziemy o mężczyznach wiedzieli więcej niż ich żony, a o żonach więcej niż ich mężowie. I to też będzie sakrament.
- Jesteś genialny, Główny Dyrektorze.
- Dlatego jestem Głównym Dyrektorem. Czekaj, nie chwal mnie tylko notuj i się skup. To wszystko mało. Twoje wazeliniarstwo wywołało we mnie skojarzenie… Mam! Powiemy, że poczucie własnej wartości to grzech i nazwiemy go pychą.
- A po co to?
- Żeby im skręcić karki. Pojęcie grzechu i strach przed pychą spowodują, że będą chodzili cały czas z łbami na bok przechylonymi, o tak.
- Ha, ha! Śmiesznie wyglądasz, Dyrektorze.
- No dobra. Idźmy dalej… Ludzie się nie lubią, często zazdroszczą, więc rzadko się chwalą. Jak zaczną chwalić Kowalskiego, wszyscy zaczną mu zazdrościć. Ale nic tak nie podnosi samooceny, jak pochwalenie kogoś. Dlatego główną formą modlitwy będzie adoracja.
- Co?
- Nie mówi się „co” tylko „słucham”. Adoracja, czyli chwalenie, nieuku.
- Aha.
- W ten sposób spowodujemy, że u nas będą sobie podnosić nastrój, ale tylko u nas, w świątyni.
- To jak to? Będą się jednocześnie czuli mali, pokorni, grzeszni i wywyższeni chwaleniem? Czy to nie sprzeczne?
- Tak, kochany. To podwójne wiązanie. Poczucie pokory i wielkości jednocześnie. Zakamuflowana pycha i zakłamany grzech. Będą się czuli podwójnie winni, a spowiadać się można tylko u nas! Tak ich zamotamy, że nie będą mieli szans. Idźmy dalej… Mamy majątki. Ludzie nie lubią bogaczy. Odwrócą się od nas. Zatem…
- Stwórzmy pozór instytucji biednej!
- Brawo, Młodszy Dyrektorze, szybko się uczysz. I zażądajmy jałmużny.
- Dlaczego? Czy to nie ryzykowne? Nie dość, że nic im nie damy, to jeszcze będziemy żądali pieniędzy? Odejdą!
- Widzę, że pochwaliłem cię przedwcześnie, mój drogi. Im więcej ktoś komuś daje, tym mocniej czuje się do niego przywiązany. Rozumiesz?
- A nie odwrotnie? Im więcej dostaję, tym bardziej przywiązany się czuję? Z wdzięczności?
- Głupiś. Gdy dostajesz od kogoś cokolwiek, wcześniej czy później zaczynasz go nienawidzić, bo widzisz, że jest od ciebie lepszy. A gdy coś mu dajesz, przywiązujesz się, bo masz się przy kim czuć lepszym – i znowu pycha! Po za tym, im więcej dasz, tym bardziej zwiększasz tego wartość, a od rzeczy wartościowej mało kto się odwraca. Im więcej daję, tym sam z siebie mocniej się przywiązuję.
[2] Dlatego wszystko u nas będzie płatne. Modlitwy, pochówki, śluby, za wszystko będziemy brać pieniądze. To wzmocni w oczach wiernych wartość sakramentu.
- Ach tak?
- Tak. Ale to wciąż mało. Stwórzmy świątynie wzbudzające bojaźń Mordehajową. I podziw. O, właśnie. Ludzie mają się bać i podziwiać. Lękliwy podziw ma być ich „cnotą”. Zrobimy z tego jakieś przykazanie. Zapisz to.
- Już notuję…
- Uczyńmy z lęku cnotę wiary. Bojaźń. Mówmy, że bóg karze, ale jednocześnie ich kocha. Kolejne podwójne wiązanie… Uczyńmy cnotą Czystość. Też to zapisz.
- Już.
- Jeszcze mi się wydaje, że czegoś brakuje. A, już wiem. Wrogów.
- Czyli?
- Ludzie tym łatwiej się jednoczą i integrują, im więcej wrogów dookoła.
- Ale my nie mamy za dużo wrogów.
- To ich stworzymy. Musimy wykreować syndrom oblężonej twierdzy. Po pierwsze wrogami będą inne wiary.
- Oficjalnie?
- Przez pierwsze stulecia tak, bo musimy powiększyć pulę klientów. Potem będziemy udawać pacyfistów.
- Mam pomysł, Główny Dyrektorze.
- No?
- Postawmy na większość.
- Co masz na myśli?
- Wróciłbym do tego seksu. Większość wiernych to heteroseksualiści, prawda?
- Prawda. Jakieś 90%.
- Uczyńmy zatem wrogów z homoseksualistów. W ten sposób wzmocnimy postulat czystości i podzielimy ludzi.
- Młody! Ty jesteś perfidny. Będą z ciebie ludzie! A co zrobimy z naszymi kapłanami? Bardzo wielu z nich to homiki.
- Och, Główny Dyrektorze, nie będziemy się tym chwalić i już.
- Świetnie. I jeszcze jedno, skoro jesteśmy przy tej czystości. Zakażemy naszym kapłanom się żenić.
- Ależ dlaczego?
- Bo roztrwonią majątek Kościoła. Dziedziczenie, testamenty, rozumiesz? Majątek ma się pomnażać, nie odwrotnie.
- Ale to ich unieszczęśliwi!
- Ale ty jesteś jeszcze naiwny. Będą mieli gosposie!
- Ha, ha!
- O, i jeszcze coś mi się wyświetliło.
- Tak?
- Zauważyłem, że chłopi na naszych ziemiach dość często popełniają samobójstwa. To stwarza poważne problemy. Chłop się wiesza, zostawia rodzinę, mamy kłopot, a i nasza dziesięcina się zmniejsza.
- To może zakażemy?
- Świetny pomysł! Powiemy, że to…
- Grzech!
- Śmiertelny! Ha, ha! I piekło jak w banku!
- I diabeł w kociołku będzie gotował!
- Ale ubaw! Zapisz to! No, uśmiałem się. Daj, przeczytam te twoje notatki… Hm. To się wszystko zbyt przejrzyste wydaje. Nie sądzisz?
- Prawda. Będziemy łatwi do rozszyfrowania.
- Stwórzmy zatem morze przykazań, edyktów i szczegółowych procedur postępowań w każdy dzień. Niech wierni utoną w świętach i obrządkach. I sprzecznościach. Dużo ich mamy?
- Sprawdzam, Główny Dyrektorze… Kościół biedny ale bogaty, wierni są wielcy bo chwalą, ale mali bo grzeszą, będą się bać i jednocześnie powiemy im, że Mordehaj to miłość…Wierny ma być czysty, ale i tak cały czas będzie grzeszył, bo inaczej się nie da…
- To mi się szczególnie podoba.
- Kościół jest niezłomny, ale oblężony, kapłani są homikami, ale nienawidzą homików, będą w celibacie, ale ciągle będą mówili o seksie… na razie wszystko.
- Sporo. Wystarczy. Musimy mówić dużo o zdrowym trybie życia. Niech większość z naszych przykazań, powiedzmy, 95%, będzie sensowna i mądra. Nam do kontroli wystarczy trafiające w sedno 5%.
- A co z wiarą? Co z Mordehajem?
- No, przecież wierzymy, prawda? A to, co teraz wymyśliliśmy służy tylko do wzmocnienia naszej religii, czyż nie?
- Niby tak… Ale czy warta jest takiego wzmocnienia? To jakby trochę… niemoralne. Nasz kult niczym się nie różni od innych pogańskich wyznań solarnych…
- Ach tam. Mordehaj nas w niebie rozsądzi. A ty nie bluźnij! Chcesz pozbawić tysiące kapłanów pracy? Jesteśmy, kochany na drodze bez powrotu. Teraz to już albo wóz, albo przewóz. To wojna kochany, wojna.
- O co?
- O ludzkie dusze, oczywiście…

Skończmy tę historię tutaj, bo jeśli tego nie zrobimy, za chwilę powstanie jakaś epopeja fantasy. No i co? Trafiona ta symulacja czy nie? Dość logiczna, prawda? Pomyślmy: jakich narzędzi przytrzymywania klienta musi użyć instytucja, która nic nie daje, nic nie sprzedaje, niczego konkretnego nie prezentuje? Ta firma ma tylko jeden produkt: mszę / czuwanie / modlitwę / drogę krzyżową / wszystkie do siebie podobne. Toż to gorsze niż coca-cola, bo ten koncern przynajmniej COŚ produkuje. Jeden napój bo jeden, ale napić się można. Kościół daje tylko powietrze. I bierze za to pieniądze. Ale ma za to najlepszy brand na świecie: „Bóg”. Co prawda podobnych brandów jest kilka: Budda, Kryszna, Allach, Jahwe, Mannitu, ale żadna inna firma oprócz kościołów nie odważyła się po nie sięgnąć. Aż dziwne. Przecież to najlepsze marki pod słońcem. Mimo to, kościół musi mieć pełen wachlarz narzędzi psychologicznych. Inaczej dawno by upadł. Powiedzmy sobie szczerze:

Jaki dorosły człowiek przy zdrowych zmysłach poszedłby do miejsca, w którym wmawiano by mu, że jest zły, powinien się wstydzić, zwierzać obcej osobie z największych intymnych sekretów i jeszcze za to płacić?!

Dlatego właśnie trzeba zaczynać od dzieci.

Potem jest już z górki. Można wymyślać różne problemy (nazywając je „grzechami”), potem wmawiać je potencjalnym ofiarom (czytaj „wiernym”), a następnie, gdy już zaczną chorować (duchowo, psychicznie), czyli systematycznie źle się czuć, zaproponować im kurację: regularne odwiedzanie świątyni w celu czasowego obniżenia napięcia psychicznego[3] Lubisz oglądać, Drogi Czytelniku, zdjęcia nagich kobiet? Ja też. To fajne, miłe, podniecające. Kościół mówi: to jest uzależnienie od pornografii. Jesteś CHORY. Ale my mamy lekarstwo. Chodź do nas. Wyleczymy Cię. Jesteś gejem / lesbijką? O! To jesteś BARDZO CHORY. Wstydź się cały czas, nieustannie, nawet w nocy. Ale chodź do nas. Spróbujemy cię wyleczyć. I znowu będziesz wiedział / wiedziała, co w co należy wsadzać, bo właśnie tym kościół się przede wszystkim zajmuje. Jesteś w małżeństwie nieszczęśliwa / nieszczęśliwy? Nie wolno Ci się rozwodzić! To grzech! Masz wytrwać i cierpieć! I tak ludzie trwają i cierpią i trwają i cierpią i wstydzą się onanizmu, „grzesznych myśli”, ogólnie marnie się mają. Ale przychodzą do kościoła (który wmówił im chorobę) i są wdzięczni za „kurację”. Właśnie to miałem na myśli na początku tego rozdziału, gdy pisałem, że kościół niejedną duszyczkę wpędził w nerwicę.

I przypomnijmy, jak to się zaczyna? Zupełnie tak, jak ze słodyczami.

W przedszkolu. Kościół katolicki ma wiele sal katechetycznych i naprawdę sporo dużych budynków. Oczywiście nie używa ich zgodnie z przeznaczeniem, tylko je wynajmuje i na tym zarabia. Gdzie więc wchodzi by nauczać swojej wiary? Do sal przedszkolnych - budynków państwowych. I jest to skandal. Oczywiście, gdy rodzice jakiegoś dziecka zdecydują, że nie chcą, by ich potomek uczestniczył w tym nauczaniu, przymusu nie ma, dziecko religii się nie uczy. Siedzi w kącie. I przygląda się, jak inne dzieci się bawią. I dziwi się, dlaczego jest karane i czuje się źle. Nie ma w Polsce dyskryminacji na tle religijnym? Jasne.

Dziecko jest, jak już pisałem, bezkrytyczne. Treści jakiekolwiek przyjmuje „na wiarę”, zwłaszcza takie, których nijak zweryfikować nie można, bo sfera duchowa nie podlega naukowym metodom (powtarzalności, weryfikowalności, falsyfikowalności). Zresztą nie musi. Do duchowości nie mam nic, sam uważam się za – w pewnym sensie – człowieka duchowego, o czym świadczy cała część „O świecie” w niniejszym Wywrotniku. Dzieci chłoną przekazy o grzechu (głównie o nim) niczym batoniki i czekoladki, i nasiąkają nimi na młodu, by na starość trącić. I to jest straszne, że niewinnym z natury berbeciom wmawia się od maleńkości, że są złe. W ten sposób odbiera się im ich beztroskę, a fenomenologiczny, świeży, spontaniczny ogląd świata zastępowany jest schematem dogmatycznym, przesączonym poczuciem winy tudzież poczuciem małości. I tak jak wobec automatu w szkole – dzieci nie mają wobec takich treści żadnych szans. Stawiane są pod ścianą: co wybierasz – dobro czy zło? Możliwa decyzja jest tylko jedna i staje się tożsama z wyznaniem jedynie słusznej wiary – wcale nie największej czy najsensowniejszej z Ziemskich wyznań. Człowiek dorosły, porwany za młodu w kościste rączki kościoła, jest już pełnosprawnym religijnym konsumentem: bezkrytycznie konsumuje treści o pierworodnym grzechu, o zazdrosnej miłości YHWH tudzież życiu Jezusa Chrystusa, a zwłaszcza jego matki. Chodzi do świątyni regularnie i chociaż kościół obiecuje nie batonika, którego można schrupać tu i teraz, lecz miliardy batonów po śmierci, to i tak jego ciągle ten sam produkt – mszę / czuwanie / modlitwę – kupuje nieustannie, aż do śmierci.

Po tym rozdziale wielu ludzi może przestać czytać moje wynurzenia. Zanim jednak ciepniesz, Drogi Czytelniku / Droga Czytelniczko tę książeczkę do śmieci, zadaj sobie, proszę, jedno proste pytanie: jak wyglądałaby nasza rzeczywistość, gdyby słodycze, podobnie jak alkohol i papierosy, nie były dostępne w szkołach, a religii można było nauczać ludzi dopiero po osiągnięciu przez nich pełnoletniości? Ilu byłoby kompulsywnych konsumentów batonów / ambonowych treści?
No ile?

DUŻO, DUŻO MNIEJ.

Więc teraz już wiesz, dlaczego wszystko zaczyna się od przedszkola?

[1] Całość przysłowia brzmi ab ovo ad mala czyli od jaja do jabłka. Rzymianie rozpoczynali uczty jajkiem, które pobudzało apetyt, a kończyli jabłkiem, które, jak wierzyli, poprawia trawienie.
[2] Główny Dyrektor Centrali mówi oczywiście o działaniu dysonansu poznawczego. Podobne sytuacje były przedmiotem wielu eksperymentów psychologicznych.
[3] Zygmunt Freud nazywał wiarę religijną nerwicą natręctw – ludzie dlatego wg. niego chodzili do kościoła, bo instytucja ta wzbudzała w nich poczucie winy, które mogło być obniżone jedynie podczas regularnych mszy / spowiedzi itp.

Kapuściński

Przeczytałem dziś informację szefa IPN (tfu!) pana Kurtyki o tym, że Kapuściński był TW, "...ale nikomu nie zrobił krzywdy".

Zabawne, nowa praktyka gnojków z IPN. Osramy człowieka, ale rzadkim gównem...

Nieżyjący już dawno profesor Aszkenazy powiedział, że są pewne tajemnice, które przyzwoity historyk zabiera ze sobą do grobu. Co mnie na przykład obchodzi fakt, czy Kapuściński był, czy nie był agentem SB? Dla mnie pozostanie autorem kilku genialnie napisanych książek, takich jak Cesarz, Szachinszah, Futbolowa wojna i paru innych.

Swoją drogą ciekawy pomysł, żeby stos pozostałego po esbecji gówna nazwać Pamięcią Narodową. Jak tam na przykład wolę pamiętać zwycięstwa drużyny trenera Górskiego...

środa, 24 lutego 2010

Wygraj ligę...

...startuje na Wyborczej po raz... nie wiem który, bo grałem lata temu w pierwszą edycję. Później jakoś nie chciało mi się tracić czasu na wertowanie cen zawodników i wybieranie zespołu. Teraz się jednak skusiłem ze względu na ilość opcji i całkiem fajny, łatwy interfejs. Skompletowanie zespołu i wybranie ustawienia to kilkanaście minut roboty.

Swój team Vittra Breslau, więc jak ktoś chce, to po kilku kolejkach może sprawdzić jak bardzo dołuję. Skład oparłem rzecz jasna na ukochanym Śląsku i przedstawia się on następująco: Marian Kelemen, Tadek Socha, Amir Spahić, Inaki Astiz, Seweryn Gancarczyk - Sebastian Mila, Łukasz Madej, Issa Ba, Ariel Borysiuk - Vuk Sotirović, Radosław Matusiak. Rezerwa: Paweł Trojan, Bartosz Kaśnikowski, Paweł Rosiński, Damian Szydziak, Dariusz Sztylka, Łukasz Jamróz i Dariusz Góral. Jak widać budżet w wysokości 26 milionów i przywiązanie do barw klubowych zrobiło swoje. W cuda nie wierzę, a tym bardziej dobrą grę Śląska na wiosnę.

wtorek, 23 lutego 2010

"Dzieci" w sklepie

http://biznes.onet.pl/dzieci-w-sklepie-glosu-nie-maja,18490,3179418,2,news-detal

Artykuł zaczyna się od dramatycznej opowieści matki o 14 letnim synku, który za oszczędności sprawił sobie konsolę. Przyjmując, że konsola to obecnie wydatek rzędu tysiąca złotych, gratuluję młodemu człowiekowi zdolności negocjacji wysokości kieszonkowego i przy okazji dziwię się mamie, że najpierw daje, a potem odbiera… ;)

Następnie pani Agnieszka z biura prasowego UOKiK uświadamia nam, że „dziecko” w wieku od 13 do 18 lat (sic!), może „samodzielnie kupować rzeczy użytku codziennego, ale zakupy o większej wartości powinny być potwierdzone przez rodzica albo opiekuna prawnego”.

Tylko co to jest „rzecz użytku codziennego”? Podobno „produkty żywnościowe, słodycze, prasa, książki”. Ale „rower, odtwarzacz MP3, mikroskop, laptop” już nie.

Budujące jest, że komentująca prawnik zdaje sobie sprawę z tego, iż taka definicja jest w praktyce warta tyle, co funt kłaków, więc do rzeczy użytku codziennego łaskawie można zaliczyć „drobny sprzęt elektroniczny, filmy i gry”. Wspaniałomyślni są.

To, że młody człowiek niejednokrotnie ma większą smykałkę do gromadzenia funduszy niż kilku dorosłych razem wziętych jest faktem powszechnie znanym. Toteż wnioski na temat logiki twierdzeń pani Agnieszki każdy może wyciągnąć sam, niemniej jednak jeden jest na tyle wyrazisty, że nie sposób go nie pominąć.

Gdyby 17 letniemu Iksińskiemu odmówiono sprzedaży iPoda i gdyby przypadkiem tenże Iksiński zniesmaczony tą odmową dźgnąłby kilka razy odmawiającego kozikiem, w oczach naszego wspaniałego państwa natychmiast stałby się jak najbardziej wiarygodnym petentem, który może odpowiadać jak dorosły za zabójstwo z premedytacją… ;)

poniedziałek, 22 lutego 2010

Ciekawostka

Przeczytałem wczoraj (nie podam teraz źródła, bo gdzieś mi wcięło link),że przeciętny statystyczny Polak wydaje na jedzenie miesięcznie 271 PLN.
To tak pod rozwagę tym, co gotowi są płacić za gry po 120 i więcej złotych. Jeżeli sami nie zarabiacie tych pieniędzy, to zastanówcie się, zanim poprosicie ojca czy matkę o dofinansowanie.

niedziela, 21 lutego 2010

Sposób na nudę w powietrzu.

Lecimy samolotem. Nic się nie dzieje. Po wypiciu drinka albo dwóch nachodzi nas chęć rozruszania towarzystwa.

Jest na to niezawodny sposób :-)))

1.Wyjmujemy laptopa z torby i kładziemy na kolanach.
2. Powoli i spokojnie otwieramy go i włączamy.
4. Upewniamy się, że osoba siedząca obok nas patrzy na ekran.
5. Włączamy Internet Explorer.
6. Zamykamy oczy, wznosimy głowę ku niebu i poruszamy bezgłośnie
wargami.
7. Bierzemy głęboki wdech i klikamy na następujący link:
http://www.thecleverest.com/countdown.swf

sobota, 20 lutego 2010

Jak to google maps się przydaje

Kilka tygodni temu, z okazji przypadających dwóch rocznic, w tym rocznicy umowy z operatorem sieci komórkowej, postanowiłem zmienić aparat. Mało wysłużony Erykson K800 schował się w szufladzie a ja po niedługim zastanawianiu się wybrałem Sony Yari. Telefonik zgrabny jak widać na załączonych obrazkach, niedrogi, bo w abonamencie 20zł kosztował żonę niecałe 100zł. Fajna rzecz, szkoda że aż na dwa lata... Ale nie o tym chciałem.

Kilka dni temu, wybrałem się z żoną i córą do Szklarskiej poręby. Pomijając wielką część przygód które nas spotkały (bo przecież biednemu wiatr w oczy i w ogóle), okazało się, że wybieranie się w góry bez mapy do końca dobrym pomysłem nie jest. W samym miasteczku można się zgubić próbując chodzić na skróty, bo nie każda ścieżka jest odśnieżona (skandal!). Poza miastem, na szlaku, bywa jeszcze mniej śmiesznie, bo tabliczek które pamiętam sprzed lat, mówiących gdzie iść trzeba, żeby dojść gdzie trzeba, jest coraz mniej. I tu okazało się, że zakupiony telefon wraz z aplikacją Google Maps i w towarzystwie wiszących nam nad głowami satelitami GPS, tworzą bardzo przyjemną ekipę pomocników, dzięki którym człowiek wie dokładnie gdzie się znajduje i przy odrobinie pomyślunku może wykombinować gdzie iść dalej.

Do tej pory myślałem, że takie aplikacje w telefonie to zbędne bajery, teraz, kiedy moim nogom oszczędzono wiele kilometrów, jestem jak najbardziej za. Ciekaw nawet jestem, czy jest więcej podobnych, ułatwiających życie aplikacji.

Mam nadzieję, że w komentarzach się o tym dowiem, a w tematyce telefonów wcale nie skończyłem. Po prostu nie chcę się rozpisywać, bo pierwszy raz od dawna cokolwiek dłuższego piszę :D Następnym razem będzie więcej...

SH 5 do sejmu!

Szykuje się kolejny skandal międzynarodowy. A wszystko to przez zamach na nasz kochany kraj w Silent Hunter 5. Kto jeszcze nie wie, temu wyjaśniam, że w tej barbarzyńskiej grze jako dowódca U-Boota topi się statki i okręty z polską banderą! Pan prezydent może już szykować noty dyplomatyczne do kanclerz Merkel, a bojówkarze PiSu mogą ostrzyć kosy i stawiać na sztorc. Brunatny prześladowca po raz kolejny uderza w naszą POLSKOŚĆ!!!

Że jak? Że to gra stworzona przez Rumunów i wydana przez Francuzów? Po pierwsze nie jest istotne kto, ważne że ktoś wyciąga swoje brudne łapska po Gdańsk. Po drugie jak wszyscy wiemy Rumuni w 1939 internowali polskich żołnierzy na rozkaz hitlerowców. Znaczy się można ich zaliczyć w poczet wrogów naszego kraju. Po trzecie Francuzi to popierdółki i lebiegi. W 1940 nie chcieli umierać za Gdańsk, woleli poddać się prawie bez walki, a potem serwować wino Niemcom (patrz: Allo! Allo!). W sumie wychodzi na to, że Rumuni i Francuzi od zawsze (czyli II WŚ) stali po stronie Niemców. Skandal, hańba i targowica. A teraz jeszcze tę proniemiecką grę wydadzą w Polsce. Miejmy nadzieję, że sejm zajmie się tą sprawą i pomimo proniemieckich sympatii partii rządzącej da się coś z tym zrobić!

P.S. Ja, niżej podpisany przyznaję, że w betę Silent Hunter 5 grałem, w pełną wersję mam zamiar grać, a posyłanie na dno polskich statków sprawiało mi satysfakcję. Liczę na wyrozumiałość i ewentualnie wyrok w zawiasach.

piątek, 19 lutego 2010

Piotrowi W. Cholewie...

Z okazji niedawno minionego Światowego Dnia Kota polecam :-))))

http://nonsensopedia.wikia.com/wiki/Kot

czwartek, 18 lutego 2010

Zbrodnia to niesłychana, zbrodniarka zatrzymana!

Ten świat doprawdy cipieje...

http://wiadomosci.onet.pl/2130528,441,12-latka_za_gryzmoly_trafila_do_aresztu,item.html

A jeszcze nie tak dawno wmawiali mi rozmaici mędrcy spod znaku GW, że US-raj to demokracja w najlepszym wydaniu!

Chodziłem do szkół za dość głębokiej komuny, ale nikomu by nie strzeliło do durnego łba, żeby zakuwać w kajdanki młodzika, który na murach szkoły kredą napisał: Dyro jest... (rym do biskupa)! A wciąż się mówi o nieludzkim obliczu tamtego, zbrodniczego systemu.

Kto tu zwariował?

Nie ja to znalazłem, ale pozwolę sobie zacytować:

Ktoś poczynił podobne spostrzeżenie:

Szkoła 1960 -- szkoła 2009:
Ta sama szkoła teraz i 50 lat temu. Na zewnątrz budynek jakby ten sam, ale...

Scenariusz: Johnny i Mark wdali się po szkole w bójkę na pięści.

1960 – Zbiera się tłum. Wygrywa Mark. Johnny i Mark podają sobie ręce i rozchodzą się w zgodzie.

2009 – Wezwano policję. Jednostka Szybkiego Reagowania przybywa i aresztuje Johnny’ego i Marka. Policja rekwiruje telefony komórkowe z nagraną bójką jako dowody rzeczowe. Chłopcy są oskarżeni o napaść oraz zachowanie niegodne ucznia, obaj zostają wyprowadzeni ze szkoły oraz obaj są zawieszeni, mimo iż to Johnny sprowokował bójkę. Zostają zaaranżowane różne konferencje oraz spotkania z rodzicami. Zapis video jest dostępny na 6 stronach www.

Scenariusz: Jeffrey nie chce siedzieć spokojnie w klasie, przeszkadza innym uczniom.

1960 – Jeffrey zostaje wysłany do gabinetu dyrektora, dostaje 6 razy po dupie. Wraca do klasy, siedzi cicho i nie przeszkadza już w prowadzeniu zajęć.

2009 – Jeffrey zostaje nafaszerowany dużą dawką Ritaliny. Ociera się o śmierć. Staje się zombie. Stwierdzono u niego zespół ADHD. Szkoła dostaje dodatkowe fundusze, z powodu niepełnosprawności Jeffrey’a. Jeffrey wylatuje ze szkoły.

Scenariusz: Billy wybija szybę w samochodzie sąsiadów i dostaje od ojca “z plaskacza”.

1960 – Billy następnym razem będzie ostrożniejszy. Wyrasta na normalnego faceta, idzie do collegu i zostaje zdolnym biznesmenem.

2009 – Ojciec Billy’ego jest aresztowany za znęcanie się nad dzieckiem. Billy zostaje przeniesiony do domu dziecka i przyłącza się do gangu. Psycholog wmawia jeszcze siostrze Billy’ego, że była molestowana przez ojca i tatuś trafia do paki. Matka Billy’ego wdaje się w romans z psychologiem. Psycholog dostaje awans.

Scenariusz: Mark, uczeń collegu, przynosi do szkoły papierosy.

1960 – Mark częstuje papierosem dyrektora szkoły w wydzielonym pomieszczeniu dla palących.

2009 – Wezwano policję i Mark wylatuje ze szkoły za posiadanie narkotyków. W jego aucie dokonano rewizji, szukając narkotyków i broni.

Scenariusz: Mohammed oblewa angielski na maturze.

1960 – Mohammed podchodzi jeszcze raz do egzaminu i idzie do collegu.

2009 – Sprawa Mohammeda zainteresowała lokalną grupę Obrony Praw Człowieka. Ukazują się artykuły w ogólnonarodowej prasie, że obowiązkowy egzamin z angielskiego to czysty rasizm. Stowarzyszenie Swobód Obywatelskich wysuwa pozew sądowy przeciwko stanowemu systemowi szkolnictwa i nauczycielowi angielskiego. Angielski już nie jest obowiązkowym przedmiotem na maturze. Mohammed zdaje maturę z wynikiem pozytywnym i zarabia na życie kosząc trawniki. Lepszej roboty nie znajdzie, bo nie zna angielskiego.

Scenariusz: Johnny znajduje resztki fajerwerków, wsadza je do butelki po rozpuszczalniku i wysadza w powietrze mrowisko.

1960 - Mrówki giną.

2009 – Zostają wezwane MI-5 i policja, a Johnny jest oskarżony o popełnienie aktu terroryzmu. Trwa dochodzenie przeciwko rodzicom, rodzeństwo Johnny’ego zostaje zabrane z domu, skonfiskowane są komputery, a tata Johnnyego trafia na listę podejrzanych i nigdy już nie poleci za granicę.

Scenariusz: Johnny upada na przerwie i zdziera sobie skórę z kolana. Jego nauczycielka, Mary, znajduje go płaczącego i postanawia go przytulić, by choć trochę go pocieszyć.

1960 – Po kilku chwilach Johnny czuje się lepiej i wraca do gry.

2009 – Mary jest oskarżona o molestowanie seksualne i traci pracę. Grozi jej 3 lata pozbawienia wolności. Johnny uczęszcza przez 5 lat na psychoterapię. Zostaje gejem.
_________________

Łajno hasziszima

Prawdę rzekłszy byłem święcie przekonany, iż w dziedzinie nieprzyjaznych użytkownikom zabezpieczeń programów zostało powiedziane już wszystko. Rejestracja przez sieć, mniej lub bardziej ograniczona wersja aktywacji (na zachodzie o takich grach zaczęto z pogardą mówić „rentals”) itd. Dziś zdobyto kolejny bastion absurdu.

http://polygamia.pl/Polygamia/1,104392,7575442,Ubisoft_chce_Cie_widziec_w_sieci__Caly_czas_.html

„Assasins Creed 2”, gra jak najbardziej dla jednego gracza (sic!), będzie wymagała STAŁEGO połączenia z Internetem w czasie gry. Jeżeli w jakimkolwiek momencie wasze połączenie z serwerami Ubisoftu zostanie zerwane, gra automatycznie zatrzyma się i zaproponuje ci zapisanie obecnego stanu (choć tylko do punktu kontrolnego, więc istnieje prawdopodobieństwo że całkiem sporo grania pójdzie się kochać) oraz wypad do systemu operacyjnego. Mam dziwne wrażenie, że jeżeli polskie wydanie gry nie będzie pod tym względem odbiegać od światowego, promocję a być może i dystrybucję można sobie spokojnie darować , gdyż już widzę te rzesze graczy, które zamierzają powierzyć swoje dobre samopoczucie naszym jakże niezawodnym i solidnym operatorom telekomunikacyjnym. Przy czym ciekawostka, możecie mieć kabel łączący ze światem grubości uda Agaty Wróbel, a i tak dostać przysłowiowego kopa, bo nikt nie powiedział, że awarii nie mogą ulec serwery samego producenta gry.

Nie chcę być złym prorokiem, ale jak znam życie piracka wersja AC II będzie dostępna na sieci albo parę dni przed, albo góra kilka dni po premierze. Bez tych wszystkich wnyków czyhających na nasze narządy rozrodcze i potencjalnie doprowadzających do szału w trakcie rozrywki. Jako że gra nie oferuje trybu wieloosobowego, inklinacja do posiadania oryginału ogranicza się prawości, estetyki i radości. Mam wrażenie, że w przypadku najnowszego pomysłu Ubi (który moim zdaniem musi mieć coś wspólnego z przedawkowaniem haszyszu), prawość, estetyka i radość potencjalnych nabywców zostaną wystawione na doprawdy nielichą próbę.

Prawdę rzekłszy, w tym kontekście skanowanie siatkówki oka, bądź też dostawanie do każdego egzemplarza gry zupełnie gratis asasyna, który będzie siedział z nami podczas rozgrywki i dźgał nas nożem przy najmniejszej oznace próby łamania licencji (na którą to licencję zresztą zgodzimy się zrywając folię) nie wydaje się ani zbyt absurdalne, ani odległe w czasie… ;)

środa, 17 lutego 2010

Mowotwory (sic!)

Proponuję zabawę - zamieszczajcie tu nowotwory językowe, jakie tylko przyjdą wam do głów:

Bogaty ojciec - potentatuś.
Ładna, miła córeczka - progeniturkawka.
Bigamistka - obużona.
Telefon do rozmów z Bogiem - iGod.
Facet mający tylko dziesięć zębów - dekadent.

I tak dalej. Zapraszam do zabawy...

Ratunku!

Czy ktoś wie, jak załatwić cholerną szefową Skrytobójców w weneckich katakumbach? Cholera jej w bok - biega po pomoście, gdzie nie da się jej dosięgnąć i wali z góry jakimiś energyballami. Nic jej nie można zrobić!

Ma ktoś sposób na tę jędzę?

Oczywiście mowa o grze "Venetica".

Poprawka. Zatłukłem jędzę rozwalając pierwej młotem podpory pomostu. Ale teraz walka przeniosła się w zaświaty, a tam już cholery ugryźć się nie da? Co robić?

wtorek, 16 lutego 2010

„Polityka” firmy

Jakiś miesiąc temu obśmiałem się niczym mrówka w ciąży, kiedy przeczytałem tekst o pewnej Afroamerykance, której nie zasmakowała kanapka u McDonalda. Tak więc zażądała zwrotu poniesionych nakładów w zawrotnej kwocie $2,50. Niestety, kasjerka z racji „polityki firmy” odmówiła zwrotu pieniędzy i zamiast tego zaproponowała drugą kanapkę. Fakt, iż petentka z drugiego podejścia zrezygnowała przesadnie mnie nie dziwi, bo zamiana pewnie nie poprawiłaby smaku. Tego, że niezadowolenie klientki zaowocuje stratami kilku tysięcy dolarów już nie przewidziałem – wkurzona klientka zdemolowała lokal, potem jak to kiedyś mówiono „dała w długą” i tyle ją widziano. Swoją drogą długo zastanawiałem się, co mogło w restauracji McD kosztować kilka tysięcy dolarów (bo przecież nie wystrój). Zdaje się, że krewka amatorka hamburgerów pieczołowicie się poznęcała nad kasami fiskalnymi…

Z tym newsem skojarzył mi się bardzo dobry film z Michaelem Douglasem, a konkretnie pewien jego pamiętny fragment…

http://www.youtube.com/watch?v=hM8qT9Xop5k

… a z powyższym fragmentem kolejna „polityka firmy” z którą można zetknąć się na co dzień w naszym pięknym kraju. Tak, uczciwie przyznaję, iż od czasu do czasu lubię zjeść „ćwierćfunciaka z serem”. Wiem, że to McSyf, że to-tamto-owamto, a tak w ogóle to pewnie puściłbym pawia jak stąd do Czikago, gdybym zobaczył, co z moją porcją wyczyniają na zapleczu. Być może, choć z drugiej strony gotów byłbym się założyć, że naprawdę nie chcielibyście wiedzieć, jak powstaje zdrowa żywność sprzedawana w marketach, co też może spotkać wasz kotlet w kilku gwiazdkowej restauracji i gratuluję optymizmu, jeżeli taką ewentualność wykluczacie. Lecz wróćmy do meritum sprawy. Od pewnego czasu owa sieć wprowadziła tzw. „menu śniadaniowe”. Frytek, kanapek ani tym podobnych świństw wtedy nie uświadczymy, za to z chęcią uszczęśliwią nas tostami, którymi pogardziłby nawet głodujący od 3 dni student (należy podkreślić iż pisze to człowiek, który lubi Royala, więc to już naprawdę musi być dno). Kanapek przed dziesiątą nie dostaniemy choćby się waliło i paliło, bo taka jest „polityka firmy”. Jako że opinie odnośnie tostów są powszechne, ciekawe, ile firma na takiej polityce zarabia, zwłaszcza że u omijających przybytki Maca szerokim łukiem kuszenie śniadaniowym menu wzbudzi co najwyżej uśmiech politowania…

I dochodzimy do ostatniego odcinka, a mianowicie poniższego artykułu…

http://deser.pl/deser/1,97052,7564920,Poprosil_o_wode_dla_ciezarnej_zony__wyrzucili_go_z.html

W dużym skrócie, samolot utknął na pasie startowym na dwie godziny, a że klimatyzacja siadła facet poprosił o wodę dla ciężarnej żony. Niestety, „polityka firmy” tego zabraniała. Jegomość był upierdliwy, więc wyproszono go z samolotu.
Stawiam orzechy przeciwko złotu, iż w tym konkretnym przypadku firma polityki bardzo pożałuje, gdyż w Stanach wymiar sprawiedliwości być może i czasami wystawia się na pośmiewisko, niemniej jednak podchodzi do tego typu spraw bardzo poważnie. Może n-tysięcy dolarów odszkodowania do czyjejś politycznej głowy trafi…

Już dawno temu się nauczyłem, że słowo „polityka” ma konotacje tylko i wyłącznie negatywne. Niemniej działania wymienione powyżej są o tyle urocze, iż prowadzone są przez firmy prywatne, a tym samym teoretycznie bardziej wyczulone na głupotę w przepisach. Rodzi się filozoficzne pytanie, czy kilka dolców albo jeden gest warty jest kruszenia kopii, które może skończyć się o wiele gorzej, niż ktokolwiek zakładał… Tak więc apeluję o chwilę zastanowienia przed następnym wygłoszeniem formułki o „polityce firmy”. Nigdy nie wiadomo, na kogo się w danym dnia trafi… :) Michael Douglas następnym razem może wyciągnąć bazookę…

Freud się kłania

Dziś rano pomyślało mi się, że dziennikarze GW muszą koniecznie i to od zaraz rozwinąć życie osobiste. Brak takowego rzuca im się na mózgi (jak byłem młody i piękny, mawiało się "Sperma im do głowy uderzyła").
Parę dni temu przeczytałem w GW artykuł o Walentynkach, w którego nagłówku stało jak byk (przytaczam z pamięci), że teraz można na tę okazję zamówić porno-tort i... zwalonego konia (bodajże z marcepanu).
Przejęzyczenie i przeoczenie korekty było być może nie bez kozery dwuznaczne, ale dziś znowu czytam w podtytule jakiegoś atrykułu, że "Benetykt XVI rozlicza irlandzkich biskupów, którzy kryli księży pedofilów".

Kiedyś tylko w telewizji słyszałem, że obrońca usiłował pokryć napastnika (miłościwie zmilczę nazwiska obu), albo że jakaś biegaczka ma zmęczony krok, no ale sprawozdawca robiący relację na żywo ma prawo palnąć takiego kaczana.

A dziennikarz piszący artykuł?
Gdzie jest korekta!

Jeżeli ktoś mialby podobne przykłady, to bardzo proszę...
...

niedziela, 14 lutego 2010

Kompilacje

Anakha słucha Freddiego M. który grzmi: "...who wants to live foreveeeeer!"

... a z mojego kompa odpowiada mu sir Paul McCartney:

"...live and let die!"...

Może ktoś jeszcze trafiłby na równie zabawną kompilację?

sobota, 13 lutego 2010

Zaczynam rozumieć sir Conana Doyle…

Z pewnym niepokojem obserwuję dość interesujące samo w sobie zjawisko. Przemyślenia przynajmniej jak dla mnie bardziej wartościowe pozostają bez echa, zaś wszystko tyczące się brudów CDA jest rozchwytywane na pniu. Żeby nie było niedomówień, CDA ma brudy. Ale publiczne pranie brudów CDA nie było głównym celem założenia tego bloga. Dziś jeden z użytkowników (pan Cake Cake) zaoferował pomoc w założenia czegoś bardziej interesującego od bloga; twórcy też zdają sobie sprawę z tego, iż przy takiej ilości odwiedzających forma bloga straciła rację bytu. Chcemy stworzyć platformę alternatywną dla wielu popularnych portali internetowych, na której każdy będzie mógł swobodnie wypowiedzieć się na dany temat. Taki właśnie cel przyświecał i ciągle przyświeca założeniu tego forum. Wypowiedzi w Necie zawsze będą subiektywne, choć z drugiej strony jest to najbardziej wolna forma wypowiedzi jaką oferuje XXI wiek… ;-)

Official Site of We Are The World 25 For Haiti

Official Site of We Are The World 25 For Haiti

Paliwo postępu.

Paliwo postępu.

Postawiony przez Generała problem jest niezwykle skomplikowany, a odpowiedzi, które może zrodzić dalekie od oczekiwań przyzwyczajonych do jednoznacznych ich postaci, a przynajmniej koherentnych jeśli już przyjmą nieodzowną ich złożoność.

Oczywiście niczym więcej niż banałem będzie stwierdzenie, że wspomnianym paliwem jest ludzki, skażony wysiłkiem i ciekawością umysł. A jednak ciekawość ta może równie dobrze prowadzić do sprawdzania reakcji nagiego ciała na przebywanie w lodowatej wodzie, tudzież zamrożonej (dosłownie) kończyny na obrażenia mechaniczne (polecam dorosłym w pełnym tego słowa znaczeniu wstrząsający film "Men behind the sun" przedstawiający nieludzkie eksperymenty japońskiego oddziału 737) co morderczych, pełnych poswięceń i czystych intencji, prowadzących niemal do obłędu naukowca badań Pasteura nad wścieklizną.

Zwykło się utożsamiać naukę z postępem. A jednak i w ten sąd nie może rościć sobie pretensji do miana być absolutnego. Paradoksalnie w czasie tzw. czarnej śmierci chłopska intuicja (zwana czasem mądrością ludową, chłopskim rozumem) kazała palić wełnę ( wełnane ubrania, pościele w których z lubością gnieździła się przenosząca chorobę wesz ludzka), ukazywała również prostaczkowi nieodzwoną konieczność izolowania się od innych ludzi. Dzisiejsza wiedza musi docenić te przejawy zdrowego rozsądku najsłabszych, a co ważniejsze postawić je w
w chwalebnej opozycji do nakazu picia octu, upuszczania krwi, skraplania octem listów i monet, wybijania całych stad niezwiązanych z rozszerzaniem choroby zwierząt- czyli wszystkiego
tego co zalecali ówcześni naukowcy powołując się z wielką powaga na niekorzystne koniunkcje ciał niebieskich, będące rzekomo przyczyną niezdrowych wyziewów z wnętrza ziemi.

Sam postęp nie jest wartością samą w sobie. Gdyby w Europie średniowiecznej potrafiono wytwarzać wystarczająco duże tafle szkła, to czy komukolwiek przyszłoby do głowy spajanie małych jego kawałków ołowianymi ramkami, barwienie tych, wreszcie układanie z nich wspaniałych kompozycji? Paradoksalnie i szczęśliwie dla ludzkości brak w tej dziedzinie postępu przyniósł wielki skarb naszej cywilizacji.

Z drugiej strony przyzwyczajono nas do obrazu religii, który jednoznacznie stawia ją jako wzór tamy dla wszelkiego postępu.

A jednak gdyby nie pieczołowite badania nad kalendarzem liturgicznym i usilne próby skorelowania go z kalendarzami słoneczno-księżycowym powstałoby wspaniałe dzieło
myśli ludzkiej w postaci systemu gregoriańskiego? Do dziś niezwykle dokładnego (choć już nie tak w dobie lotów kosmicznych)?
Czy architektura swojego rozwoju w ogromnej mierze nie zawdzięcza chęci sławnienia, przypodobania się bóstwom/Bogu coraz to wspanialszymi przybytkami? Czy podobne motywy nie łączą się ze wspaniałymi osiągnięciami w literaturze, malarstwie itp?

Często doktryna predestynuje tory postępu. Idee (z należytą pamięcią o odstępstwach, które chyba nie podważają tezy Maxa Webera w jej istocie) protestankie w postaci zapobiegliwości, przedsiębiorczości, cnót roztropności i pracowitości bez wątpienia przyczyniły się do rozwoju gospodarki kapitalistycznej. Zjawisko na pierwszy rzut oka banalne- zniesienie kultu świętych, a co za tym idzie gwałtownego zredukowania dni świątecznych wpłyneło wydatnie na zwiększenie wydajności pracy w skali roku. Z drugiej strony muzułmański fatalizm, który można streścić w słowach- oto jest Twoja wola Allachu- degenerująco wpływa na inicjatywę i oryginalnośc jego wyznawców. Wydawałoby się, że podobnie deprymująco będzie działać kalwińska doktryna predestynacji, ta jednak w istocie dopinguje ukazując sukces doczesny jako widomy znak bożej
łaski i zapowiedź zbawienia.

Rewolucje i wojny także mogą dołożyć swoją cegiełkę do ludzkiego postępu. Gdyby nie rewolucja francuska, a potem wojny napoleońskie to czy zaistniałoby coś na wzór Kodeksu Napoleona? Propagującego róność wobec prawa, swobody obywatelskie, uświęcenie własności? Oczywiście żadne z tych haseł nie było wynalazkiem rewolucji. Ale któż z podobnym Korsykaninowi zapałem kolportowałby je na polach bitewnych całej Europy? Właśnie w zaprzeczeniu wagi własności prywatnej widzę największy problem socjalizmu. Kreślili obraz najwyższego stadium rozwoju cywilizacji jako zaprzeczenia tych czynników, które były istotnym pierwiastkiem paliwa postępu...własności prywatnej i indywidualizmu. One moim zdaniem mogą stworzyć klimat rozwoju.

Co do Rzymu i Gutenberga- myśli Generała.
Historia uczy nas, że najpewniej Rzymianie nie odkryliby jej (ruchomej czcionki), ale najlepiej by z niej skorzystali (w kategoriach prakseologii). Oczywiście o ile zobaczyliby w tym użytek w myśl swojego imperialnego widzeniu rzeczywistości. Rzymianie nie raz ukazali ślepe, tępe barbarzyństwo (Syrakuzy, Kartagina), aby wiązać ich z czymkolwiek poza praktycyzmem.

piątek, 12 lutego 2010

Towarzystwo wzajemnej adoracji...

...oczywiście, można naszą gromadkę i tak nazwać. Niemniej jednak, nawet całkiem pokaźne złoże dynamitu potrzebuje iskry, tak samo jak iskra owego dynamitu, żeby swoje role wypełnili. Tak więc twierdząc, iż mój wkład w ów blog jest de facto znikomy (o czym wie każdy młodzian który dzięki uprzejmości Google robił już coś podobnego), pozwolę sobie zaapelować o pomoc do ludzi o wiele bardziej ode mnie znających się na rzeczy. Ktoś celnie i słusznie zauważył, że przy takiej liczbie odwiedzin i komentarzy blog powinien przybrać formę forum. Od czasu, kiedy Fenicjanie wymyślili pieniądze, wyrażanie wdzięczności w innej formie stało się wręcz nietaktem, o czym doskonale nam wiadomo, ale z chęcią przeczytamy propozycje. Obecna forma tego bloga powoli się wyczerpuje… ;)

Powstanie bloga

Na kanwie dyskusji o usuwaniu postów, chciałbym, żeby ci, co tu zaglądają, docenili rolę Anakhy w powstaniu tego bloga. To Anakha zmusił mnie niemal do założenia tego bloga i to on ustawił go technicznie (Anakha zdążył już zapomnieć o kompach znacznie więcej, niż ja kiedykolwiek wiedziałem). Jeżeli kogoś interesują moje wpisy, powinien wiedzieć, że bez Anakhy (nawiasem mówiąc postać z Eddingsa), tego blogu w ogóle by nie było.

Spartakus

Obejrzałem sobie trzy odcinki nowego serialu "Spartakus" emitowanego przez telewizyjną sieć STARZ. Konwencja komiksowa, doskonale wyreżyserowane sceny walki, beczki juchy tryskającej w różne strony, niebanalnie zarysowane postaci antagonistów... i w sumie rzecz godna (a jakże!) polecenia z jedną uwagą.

Panowie, nie pozwólcie waszym paniom oglądać tego serialu. Te nagie ciała gladiatorów w łaźni. Te lśniące od oliwy, wspaniale rzeźbione mięśnie, te... obnażone... wiadomo co. I oczywiście sporo zepsucia moralnego - w końcu Spartakus był uczniem lanisty w Capui.

Panowie! Jak nie macie budowy brata Pitta, albo przynajmniej Downey'a Juniora i kondycji wiertarki udarowej Boscha, gońcie wasze panie od ekranu!
Panom pozostanie podziwianie nieco już przejrzałych wdzięków Xeeny (Lucy Lawless), grającej w serialu rolę żony lanisty Batiatusa, Lukrecji...

A tak przy okazji, czy któryś ze znawców historii mógłby mi powiedzieć, jak naprawdę miał na imię Spartakus?
Imię, jakim rzymskie matki straszyły dzieci, było arenowym nome de guerre, ksywą, nickiem...
_

Olewnik wiecznie żywy

Zerknąłem rano na Onet i podbudował mnie fakt, iż znowu widzę nazwisko „Olewnik” pośród głównych wiadomości dnia. Obawiałem się, iż z bliżej nieokreślonych powodów więcej informacji na temat tej sprawy nie będzie, ale na szczęście kryminalistyczna „Moda na sukces” na razie nie zdradza oznak spowolnienia, za to może wynieść pogrążoną w bólu siostrę Wojciecha do parlamentu RP…

Za podobny wpis na forum tegoż serwisu informacyjnego zostałbym zbluzgany od potomków komuchów, SB-ków, a może i GRU, zaś w najlepszym razie ktoś ze świętym oburzeniem oświeciłby mnie w mej niewiedzy, iż wyjaśnienie tej sprawy jest w interesie wszystkich, którzy uważają, iż służby porządkowe w Polsce toczy rak nieprawidłowości…

Otóż osobiście nie odnoszę wrażenia, żeby było to w moim interesie. Oczywiście, rozumiem ból rodziny po utracie bliskiego. Niemniej jednak już ze dwa lata temu skomentowałem pewną ciekawą wiadomość w tym temacie, o której mało kto pamięta. Otóż rodzina Olewników zamierza wystąpić do państwa o odszkodowanie. Kwoty dokładnie nie pamiętam, ale coś mi się liczba 2 w kontekście milion przypomina. W moim odczuciu, jeżeli ktoś naprawdę chcę prostować krzywdy w społeczeństwie a i przy okazji uczcić pamięć zmarłego, zakłada fundację. Mało to na przestrzeni kilku lat poszkodowanych przez wadliwe funkcjonowanie organów ścigania? Tym sposobem sprawa nie zostałaby zapomniana, a pozostałaby wiecznie żywa, o użyteczności dla innych poszkodowanych nie wspominając.

Tym czasem obserwując kolejne odsłony organizowane przez poszkodowaną rodzinę mam nieodparte wrażenie, że poza parciem na szkło i udowodnieniem, że kilogram kiełbasy krakowskiej Olewnik jest cenniejszy niż zwykłej polskiej, żadnej większej głębi tutaj nie widzę…

Niektórym redaktorom odpowiedzi na listy czytelników udzielającym...

Są tacy, co nie zasną, jak nie pochędożą,
Są tacy, co bogactwa niepomierne mnożą,
Są tacy, którzy lubią, jak ich batem sieką,
I tacy, co zachody słońca kochają nad rzeką,
Są ludzie, co na bungie w przepaść się rzucają,
I tacy, co za przejazd nie płacą w tramwaju,
Są, którzy uwielbiają walić w kamień głową,
I tacy, co chcą zawsze mieć ostatnie słowo!
Są, co jaja przepiórcze jedzą na kolację
I tacy, którzy...
... choćby nie wiem co,
... choćby z nieba leciały gówno i pierogi,
... choćby przed chwilką Archanioł zatrąbił na Sąd Ostateczny,
... choćby otwarły się piekielne czeluście i wyleźli z nich batiuszka Stalin z Hitlerem...
... zawsze w dyskusji muszą (sic!) mieć rację!!!

Ban Trymusa...

Święty zapał, z jakim moderaści z Forum CDA tępią piractwo jest wprost wzruszający i przypomina mi skuteczność działań, z jaką za moim oknem ciecie walczą ze śnieżywiołem.

Pozwolę sobie zacytować wyliczankę usera Forum Fahrenheita o nicku Alfi (a jest to językoznawca pierwszej wody) z własnym zakończeniem:


Choćbym miał dostać dżinsy od Calvina Kleina
i zdobyć taką sławę, jak profesor Szajna,
choćbym miał na Everest wspiąć się bez zadyszki,
choćbym miał wrogów gromić jak te różne Zbyszki
z Bogdańca lub Kmicice, choćbym też miał dostać
Leonarda DiCaprio z lat młodzieńczych postać,
choćby mi w zamian dano konto Billa Gatesa
i Mulatkę z Antyli o twarzy jak bejca,
choćby mi mieli oddać fotel szefa PiS-u,
choćby tirem przywieźli tonę tiramisu,
choćbym w zamian Pameli jędrne silikony
miał prawo trzymać w dłoniach od jutrzni do nony,
choćby mi król Abdullah miał oddać swój harem,
choćby mnie jutro Putin miał ogłosić carem,
choćby muzeum miało mi za tę mitręgę
oddać w depozyt sławną Kościuszki siermięgę...

...choćby mi buty czyścił z Taczewa Powała
i łupą mi orzechy Jagienka dupała,
choćby mi cud dziewice od maja do maja
miodem z wonnej pasieki smarowały jaja,
choćby mi stos brylantów wielki jak Madera
kto w zamian dawał – nie chcę pisać dla Bauera!

Pozdrawiam, Alfi...

Cyberwojna

Robi się coraz bardziej ciekawie. My tu gadu gadu, gromimy straszliwie złodziejów kradnących pliki mp3, czy ściągających sobie gry, albo filmiki, a prawdziwe tuzy zajmują się czymś zgoła innym.

Notatka znaleziona na Onecie:

Mocarstwa szykują się do obrony przed cyberatakami

Waszyngtońska organizacja Bipartisan Policy Center (BPC) w przyszłym tygodniu rozpocznie operację Cyber ShockWave, w której wezmą udział byli członkowie rządu (w tym ci na kluczowych stanowiskach) i rządowi specjaliści ds. e-bezpieczeństwa. To będą pierwsze tak wielkie amerykańskie manewry wojskowe dotyczące wyłącznie cyberprzestrzeni. Mają zbadać, czy Ameryka jest gotowa na odparcie ataku ze strony potężnego cyberwroga. W symulacji będzie uczestniczył też sektor prywatnego e-commerce, który na pewno byłby jednym z celów w przypadku prawdziwego ataku. Swój udział potwierdziły takie firmy, jak General Dynamics czy PayPal.

Kradzieże plików, tak bardzo leżące na sercu rozmaitej maści moralistom, to drobny pikuś w porównaniu z apokalipsą, jaką nam mogą urządzić prawdziwe sieciowe rekiny. Czytałem, że w zeszłym roku grupka amerykańskich hakerów pod nadzorem speców z Agencji Bezpieczeństwa Narodowego USA dokonała pozorowanego ataku na sieć energetyczną tego kraju. Przy pomocy powszechnie dostępnych programów zdołali wirtualnie wyłączyć circa ebałt połowę amerykańskich elektrowni. Taki atak rozłożyłby Stany na łopatki.

Po cholerę komu myśliwce Stealth i silosy z głowicami jądrowymi, skoro myśliwce nie wystartują, a silosy pozostaną zamknięte z braku zasilania?

A z drugiej strony, czy ktoś mnie może zapewnić, że pociski z głowicami z tych silosów nie wystartują, bo kilku napalonych smarkaczy zacznie się bawić we włamy do amerykańskiego, czy rosyjskiego systemu rakietowego?

Może, zamiast przejmować się piractwem komputerowym, zaczniemy myśleć o tym, co zrobić, by nie wyparować, gdy jakiś niewydarzony, sfrustrowany geniusz naciśnie Enter?

środa, 10 lutego 2010

Breslau Police live…

W szczelinie drzwi błyska pozłacana blacha. „Policja, można wejść?” Czy można, przebiega mi przez myśl? W sumie tak – ciało babci za którą pobieram rentę bezpiecznie w lodówce, dostawę prochów rano odebrali, a broń palna udaje kolekcjonerską na kilimach. Wpuszczam.
„Mieliśmy zgłoszenie, że ktoś chce popełnić tu samobójstwo”. Pomyślmy: ja wybieram się na spotkanie z przeuroczą dziewczyną, ojciec pojechał odbierać kompa z nowym procesorem (szybszym od mojego, psia mać!), więc to chyba jakaś pomyłka. „Czy udziela się pan na jakiś forach internetowych?” W sumie to nie, choć głowy bym nie dał. „Bo kolega ma zgłoszenie, że ktoś pisał o powieszeniu się…”

O, k….. :D

Cztery dni temu na forum Onetu poczytny był artykuł o pewnej „tragedii”. Młody człowiek powiesił się rzekomo z racji faktu, iż pewna dziewoja wypuściła do sieci filmik, na którym bardzo obrazowo opisuje co robili w parku na ławce w towarzystwie znajomych. Na wstępie należy zauważyć, że pisanie o takich rzeczach przynosi efekt odwrotny do zamierzonego, tzn. zamiast zniechęcić kogoś do znalezienia jakiegoś materiału, tylko wzmaga ciekawość. Więc filmik po całych 10 sekundach mimo iż „usunięto z sieci” znalazłem i obejrzałem. Lepiej zdarzyło mi się spędzać czas czekając na środek komunikacji miejskiej, niemniej jednak zmotywowany już włożonym w ową czynność wysiłkiem napisałem na forum, iż nie widzę większych powodów, dla którego ktoś miałby z powodu takiego debiutu filmowego kończyć swoje życie, bo rzeczona dziewoja, choć wystawiła sobie owym filmikiem niezatarte (w Internecie fraza „non omnis moriar” całkiem nowego znaczenia nabiera) wrażenie, opisywała swego „adoratora” w samych superlatywach. Faktyczna ocena zachowania zmarłego nie była moją intencją (choć zaryzykowałbym twierdzenie, iż jak to ktoś na YouTube zdążył skomentować równie dobrze targnięcie się na życie mogło mieć bezpośredni związek z czynnościami, które podjęłaby policja w momencie, kiedy adorator i nagrana byliby na wyciągnięcie karzącego ramienia wymiaru sprawiedliwości i rozwijałyby się w kierunku obcowania z nieletnimi).

Część dyskutantów z owym punktem widzenia się zgodziła, część nie. Kończąc dyskusję klepnąłem, iż „idę się powiesić, bo część dyskutantów się ze mną nie zgadza”.

Najwyraźniej któryś z moderatorów Onetu nie ma czarnego poczucia humoru, za to traktuje wszelkiego rodzaju deklaracje śmiertelnie poważnie. I temu zawdzięczałem wizytę panów z blachami. Niezależnie od moralnej oceny całego zajścia, wynikają z niego dwa fakty.

1) Jeżeli chcesz popełnić samobójstwo, choć naprawdę nie chcesz i ma to być jeno wołanie o pomoc, nie licz na ratunek ze strony policji, bo przyjdą trzy dni potem żeby cię odciąć, kiedy sfrustrowany brakiem odzewu spełnisz swoją groźbę.

2) Ochronę danych osobowych można sobie wsadzić tam, gdzie plecy tracą swoją szlachetną nazwę. Strach pomyśleć co by było gdybym napisał, że mam ochotę kopnąć w kuper jakąś kaczkę. Może swoją obecnością uraczyliby mnie antyterroryści… ;)

Zakaz palenia

Uwielbiam, jak mnie kto chce uszczęśliwiać na siłę.

W Sejmie trwa debata nad zakazem palenia w miejscach publicznych.


Popierany przez rząd projekt autorstwa sejmowej komisji zdrowia, budzi spore emocje, bo wprowadza całkowity zakaz palenia w wielu miejscach publicznych, m.in. barach, restauracjach, dyskotekach, środkach pasażerskiego transportu publicznego (autobusach, busach, taksówkach, służbowych samochodach), szpitalach i ośrodkach zdrowia, zakładach pracy, na przystankach komunikacji publicznej, publicznych miejscach przeznaczonych do wypoczynku i zabawy dzieci (np. plażach).

Mam silne, graniczące niemal w pewnością podejrzenie, że po przejeździe obok np. przystanku autobusowego TIR-a, albo jakiejkolwiek maszyny drogowej, czekający na transport pasażerowie nawdychają się więcej substancji rakotwórczych, niż stojący tuż obok palacza.

Żeby nie było nieporozumień - sam od 10-ciu lat nie palę, ale nie jestem neofitą. Nie przeszkadza mi nawet palacz, który siedzi obok mnie w kawiarni. W codziennym posiłku zjadam tyle świństw w postaci konserwantów, barwników czy substancji smakowych, że ta ilość "smółki", która osiądzie w moich płucach po takiej sesji z palaczem jest doprawdy niewielkim gwoździkiem do mojej trumny.

Ciekaw jestem, czy panowie posłowie naprawdę nie mają niczego ważniejszego do roboty?

wtorek, 9 lutego 2010

Narkotyki

Skoro tak pięknie rozwinęła się wczorajsza dyskusja o światopoglądzie, to pozwolę sobie rzucić "na żer" kolejny, diablo kontrowersyjny temat.
Narkotyki. Legalizować, czy nie?

Dla porządku przypominam, że próby ograniczania ludziom wolności trucia się na rozmaite sposoby już były - Jankesi w latach 20-tych ubiegłego wieku wprowadzili u siebie prohibicję (z wiadomym i dość opłakanym skutkiem). Ale jakoś nie potrafimy się uczyć na doświadczeniach.

Sherlock Holmes spokojnie zażywał sobie kokę i nikt go z tego powodu nie zamierzał pakować za kratki. Rządzący wiktoriańską Anglią byli jednak znacznie rozsądniejsi, niż nasi prawodawcy.

Osobiście uważam, że tępienie handlarzy narkotyków to walka z wiatrakami. Jedynym skutecznym sposobem byłoby zalegalizowanie narkotyków i uznanie, że narkoman jest człowiekiem chorym, któremu należy lek udostępnić w aptece na receptę wydaną przez lekarza. Ćpun dostanie lek czysty, sprawdzony, tańszy niż na ulicy u dilera, który pójdzie z torbami, bo nie zdzierży konkurencji, a kartele narkotykowe stracą źródła ogromnych zysków. Rozwiązanie proste i skuteczne. Zażywanie rozmaitych trutek przestanie być dla młodych Rubikonem, po przekroczeniu którego stają się (w swoim pojęciu) osobami dorosłymi, bo skoro narkotyki dostają ludzie chorzy...

Oczywiście takie rozwiązanie stanie się kością w gardle rozmaitym narkobaronom; nie spodziewam się też, żeby przeszło. Zbyt głośny wrzask podniosą moraliści (ci sami, którzy niczego nie mają przeciwko truciu bliźnich alkoholem, który na domiar złego wyzwala w ludziach agresję, a jakoś nie słyszałem, żeby ktoś atakował ludzi nożem po wypaleniu skręta z trawką). Alkohol jest cacy, narkotyki be. Ciekawe, dlaczego?
Nie dałbym też głowy, czy wielu z tych moralistów nie siedzi przypadkiem w kieszeni szefów karteli narkotykowych.

Drugą grupą, która podniesie wrzask przeciwko takiemu rozwiązaniu będą policjanci ścigający handlarzy narkotykami - bo niestety, pojawi się konieczność zmiany kwalifikacji, a to niezbyt miła perspektywa.

Ale czemu w imię interesów dwu niezbyt w końcu licznych grup społecznych mamy ponosić takie diabelne koszty? Czy naprawdę musimy nabijać kabzy Narkolumbijczykom?

poniedziałek, 8 lutego 2010

Światopogląd

Korzystając z uprzejmości Anakhy napiszę, co następuje.

Wyobraźcie sobie szachownicę, na której jacyś dwaj gracze rozgrywają partię szachów. Jakimś osobliwym zbiegiem okoliczności pionki zyskały samoświadomość. I oczywiście zaczęły sobie wyobrażać, że gra toczy się dla nich i że przynajmniej jeden z graczy je kocha. Niektóre pionki doszły nawet do tego, że zaczęły się uważać za powołane do tłumaczenia pozostałym woli graczy, choć nie mają nawet pojęcia o regułach gry.

Nie lubię myśli o tym, że jestem pionkiem, ale jeszcze trudniej przychodzi mi zrozumieć, jak Gracz, który bez mrugnięcia powieką pozwolił na spustoszenie Haiti, może nas darzyć miłością.

Prośba do wierzących - nie obrażajcie waszmościowie mojej inteligencji.

Przykrość

Bardzo przepraszam wszystkich, ale padł mi komp (totalnie i ostatecznie). Niniejszy post piszę z kompa pogrążonego jeszcze we śnie Anakhy. Muszę ograniczyć swoją aktywność na blogu, dopóki nie zgromadzę jakiegoś funduszu na kupno nowego procka, płyty głównej i pamięci - a to spory wydatek, rzędu przynajmniej 1000 PLN. Najgorsze jest to, że poza kompem, który mi padł, nie mam sposobu ni środka, żeby zarobić na kupno nowego. Z kompa Anakhy za bardzo korzystać nie mogę, bo ma w końcu swoją pracę.
Jakoś sobie poradzę, ale to może trochę potrwać...

sobota, 6 lutego 2010

Kwestia pieniężna

Ponieważ czkawką niekiedy w komentarzach odbijają się niektórym moje rzekomo bajeczne zarobki w CDA, pozwolę sobie napisać, co następuje:

Żeby zrobić reckę z gry, musiałem przeciętnie grając stracić circa ebałt 20 godzin. Potem jeszcze zastanowić się nad recenzją i napisać tęże - powiedzmy - 10 godzin. Razem 30 godzin. Jeżeli napisałem reckę na 8500 znaków, wedle stawek Bauera dostawałem "około mniej więcej" 120 PLN.

Podejrzewam, że byle operator wózka widłowego zarabia lepiej.

No, to jeszcze się pośmiejmy

Z pamiętnika dojrzałej mężatki:

Dzień 1.
Dzisiaj była 10 rocznica naszego ślubu.
Świętowania to tam za dużo nie było.
Kiedy nadszedł czas, by powtórzyć naszą noc poślubną, Zdzisław zamknął się w łazience i płakał.

Dzień 2.
Zdzisław wyznał mi swój największy sekret.
Powiedział, że jest impotentem. Też mi odkrycie!
Czy on naprawdę myślał, że tego nie zauważyłam już pięć lat temu?
Dodatkowo przyznał się, że od paru miesięcy bierze Prozac.

Dzień 3.

Chyba mamy małżeński kryzys.
Przecież kobieta też ma swoje potrzeby!!! Co mam robić?!

Dzień 4.
Podmieniłam Prozac na Viagre, nie zauważył... połknął... czekam
niecierpliwie...


Dzień 5.
BŁOGOŚĆ! Absolutna błogość!

Dzień 6.
Czyż życie nie jest cudowne?
Trochę trudno mi pisać, gdyż ciągle to robimy.

Dzień 7.
Wszystko mu się kojarzy z jednym!
Ale muszę przyznać, że to jest bardzo zabawne - wydaje mi się, że nigdy przedtem nie byłam taka szczęśliwa.

Dzień 8.

Chyba wziął zbyt dużo pastylek przez weekend.
Jestem cała obolała.

Dzień 9.
Nie miałam kiedy napisać...

Dzień 10.
Zaczynam się przed nim ukrywać.
Najgorsze jest to, że popija Viagrę whisky!
Czuje się kompletnie załamana...
Żyję z kimś kto jest mieszanką Murzyna z wiertarką udarową..

Dzień 11.
Żałuję, że nie jest homoseksualistą!!!
Nie robię makijażu, przestałam myć zęby,
ba - nawet już się nie myję. Na nic!!
Nie czuję się bezpieczna nawet kiedy ziewam...
Zdzisław atakuje podstępnie!
Jeśli znów wyskoczy z tym swoim
'Oops, przepraszam', chyba zabiję drania.

Dzień 12.
Myślę, że będę musiała go zabić.
Zaczynam trzymać się wszystkiego, na czym usiądę.
Koty i psy omijają go z daleka, a nasi przyjaciele przestali nas odwiedzać.

Dzień 13.
Podmieniłam Viagrę na Prozac, ale nie zauważyłam specjalnej różnicy...
Matko!!! Znów tu idzie!!!

Dzień 14.
Prozac skutkuje!!!
Przez cały dzień siedzi przed telewizorem z pilotem w ręce, zauważa mnie tylko kiedy podaję jedzenie lub piwo...
BŁOGOŚĆ!! Absolutna błogość!!!

Robi się naprawdę ciekawie

Kolejna próba ograniczenia wolności, czy przejaw prawdziwej troski o dobro nas wszystkich?

http://technowinki.onet.pl/wiadomosci/internet/prawo-jazdy-na-internet,1,3173005,artykul.html

Ciekaw jestem, jakie niby wymogi trzeba by spełnić, żeby uzyskać owe "prawo jazdy" i co miałoby grozić draniom, poruszającym się w Sieci bez niego?

piątek, 5 lutego 2010

Pośmiejmy się

Przedział kolejowy. Siedząca pod oknem babcia wpatruje się uparcie w usadowionego po przekątnej blondyna o szczerej, słowiańskiej twarzy. Po pewnym czasie stwierdza autorytatywnie:
- Pan jest Chińczykiem!
- Co też pani mówi! Urodziłem się pod Wieluniem i jestem Polakiem!
Babcia milczy, przez chwilę rozważa usłyszaną odpowiedź, aż wreszcie kwituje ją kategorycznym:
- Pan jest Chińczykiem!
- No proszę pani! Ojciec Polak, matka Polka, ja sam nie znam w ogóle chińskiego! Skąd pani to wzięła?
- Bo pan jest Chińczykiem.
- Ależ...
Zaczyna się długi spór. Wszystkie argumenty blondyna babcia odbija stwierdzeniem:
- Ale pan jest Chińczykiem.
W końcu facet się poddaje. Opuszcza wzrok i przyznaje:
- T... tak, proszę pani. Jestem Chińczykiem.
Babcia przygląda mu się jeszcze przez chwilę, po czym stwierdza tryumfalnie:
- A niepodobny!
_
Bez zbędnych formalności przystępuję do dzikiej połajanki.

Na bliskim mojemu sercu forum (nadal!) można swobodnie pogadać na wszelkie tematy. Oczywiście gorzeją tam niekończące się spory dotyczące kontrowersyjnego zjawiska jakim jest religia.

Zaciekawiła mnie ostatnio w sposób szczególny wypowiedź, znanego mi skądinąd, keeveeka. Uroda jej nie polega na całkowicie stronniczym charakterze, nawet nie na niespotkanym stopniu infantylnego podejścia do historii . Nie. Nie o to właściwie chodzi. Otóż jest ona najbardziej przewidywalnym, wyświechtanym w setkach podobnych wypowiedzi, frazesem zawierającym do tego żelazny repertuar zarzutów pod adresem KK. Prawdziwy almanach "ateistycznego" oręża wymierzonego w największą zbrodniczą organizację w dziejach ludzkości (koniec ateo zaklęcia).

Przytaczam w całości bo gwałtem, na który się tu nie godzimy, byłoby ciąć tak esencjonalną myśl.

I ta organizacja która twierdzi że zawsze stała na straży praw człowieka pośrednio ma rację biggrin_prosty.gif Wszak do XVI wieku kościól nie uznawał Indian za ludzi, dlatego pozwalał ich mordować i brać do niewoli. Długi czas kobieta też była wg kościoła jedynie plugawym zwierzęciem a nie człowiekiem, dlatego palenie na stosie czarownic i oskarżonych o herezję kobiet też nei można nazwać zbrodniami na ludziach. To samo zresztą tyczy się murzynów, turków seldżuckich itp itd.

Autor w niezmierzonym obiektywizmie porusza kilka twardych kwestii.

Kobieta. Plugawe zwierze. Mniemam, nie bez pełnej pychy pewności, że autor opiera się na wyrwanych z kontekstu fragmentach dzieł Ojców, Doktórów Kościoła, kaznodziei itp. Oczywiście nie oskarżamy go o celowe pomijanie klimatu epoki, uwarunkowań historycznych, broń Boże o pomijanie specyficznego charakteru dzieł adresowanych głównie do środowisk monastycznych, które wymagały odpowiedniej retoryki. Oczywiście znajdziemy w sieci artykuły święci o kobietach (o obejmowaniu worka gnoju itp.). Ale znajdziemy również słowa zgoła odmienne, podkreślające wartość i rolę kobiety w życiu rodziny i społeczeństwa. Ot chociażby: tu
Od siebie w ramach tzw. strzępienia języka (biorąc pod uwagę jak często muszę to powtarzać) dodam, że wprowadzenie chrześcijaństwa w edyktach Konstantyna wyraźnie poprawiło dolę żony, matki, córki, niewolnika.
Nieważne.
Ciekawsza jest inna sprawa. Autor mniemam zdeklarowany (wcale nie przyszedł mi namyśl przymiotnik samozwańczy!) racjonalista i scjentysta zapomniał użyć wielbionego przez siebie narzędzia. W jaki sposób bowiem pogodzić dwie konstatacje: kobieta zwierzęciem (dodam krążące w sieci informacje o tym, że debatowano nad tym czy kobieta posiada duszę) vs. dziesiątki świętych kobiet czczonych oficjalnie w średniowiecznej Europie. I to o takiej randze jak św. Scholastyka, mistyczki św. Brygida Szwedzka, Katarzyna ze Sieny (jedna z ważniejszych i najbardziej wpływowych osób XIV wieku), św. Klara towarzyszka Franciszka. Radzę zajrzeć do Regine Pernoud " Kobieta w czasach wypraw krzyżowych" bądź tejże " Inaczej o średniowieczu", aby poznać się z prawdziwą podówczas pozycją kobiety. Zwrócić szczególną uwagę na Blankę Kastylijską, czy Alienor z Akwitanii.
Dobrze. Ale w niedopowiedzeniu czy w konfrontacji z niewiedzą słowa keeveeka mogłyby sugerować, że kościół wymyślił, usankcjonował i wręcz uświęcił niską pozycję kobiety. Czemu więc nie wypomina Grekom, że ich kobieta miała pozycję muzułmanki objętej prawem szariatu. Miała własne pomieszczenie, nie mogła wychodzić bez zgody męża, mąż nie pokazywał się z nią publicznie, była maszynką prokreacyjną. Do prawdziwej miłości hetery, czy młodzi chłopcy. Czemu nie potępi Arystotelesa wrzucając go do ziejącej zacofaniem otchłani dehumanizacji za słowa " Kobieta jest niedoskonałym mężczyzną"!? A może skonstatuje wreszcie, że patriarchalizm wiążący się z podległością kobiet wobec mężczyzn był zjawiskiem powszechnym (z drobnymi matriarchalnymi enklawami geograficznymi i chronologicznymi) bez względu na wyznanie, szerokość geograficzną, kulturę itp. W tzw. świecie zachodnim skończył się w aspekcie prawnym jakieś sto lat temu. Co z Chinami gdzie Konfucjanizm, którego nie można przecież nazwać klasyczną religią, sankcjonował brutalne podporządkowanie kobiety. Upośledzenie jej wobec męża, brata, ojca. Powiadano, że lepiej mieć psa, niż córki, że lepszy jeden garbaty syn niż 20 pięknych córek.
Wówczas wyłoniła się postać heros, antenatka ruchu emancypacyjnego Olimpia de Gouges-autorka Deklaracji praw Kobiety i Obywatelki. Hurra!- krzyknie keeveek- na szczęscie nie urodziła się pod nosem pałacu Trybunału Inkwizycyjnego w epoce ciemnoty (i uniwersytetów?)! Dane jej było żyć w dobie triumfu Wolności i Rozumu!
Psując zakończenie powiem tylko, że została zgilotynowana i nie tylko dlatego, jak każe sądzić Wikipedia, że krytykowała Robespierra. Nie trzymam dalej w niepeweności, nawet dla rewolucji kobieta nie była na tyle człowiekiem, aby móc glosować. Chłop już tak, kryminalista pod odsiedzeniu wyroku, ale nie kobieta. Pocieszenie, że zginęła tak samo jak król (a więc zapanował pełen egalitaryzm! chwała za to rewolucji, odtąd wszyscy ginęli tak samo! postęp! postęp!), a nie zawisła jak przedstawcielka plebsu był chyba marnym pocieszeniem.
Do jeszcze jednej sprawy nie dorosło pokolenie wychowane na Encyklopedystach i Rousseau. Murzyni także nie otrzymali praw. Jak to możliwe? Kościoła już nie było, święte oleje z Reims roztrzaskano, kamień na kamieniu nie pozostał na średniowiecznych cudach architektury Cluny, Citeaux, księży topiono, zrzucano z przepaści, wystrzeliwano jak kaczki skupionych pod murem z dział odlanych z jakichś tam dzwonów z podobiznami świętych dla ciemnoty.
Co stało na przeszkodzie? Największy hamulcowy świata został przeca pokonany. Raj człowieczeństwa i rozumu na wyciągnięcie ręki. Jeszcze tylko wrócą piekielne kolumny z pacyfikacji Wandei, wprowadzimy nowy kalendarz, miary, imiona ...
Niestety również wyobrażenie o obcym, rózniącym się kolorem skóry nie było domeną kościoła.
Więcej, we wspaniałych uprzemysłowionych miastach Zachodu końca XIX wieku, gdzie zbierała się śmietanka, która za określenie jej jako wierzącej wielce by się obruszyła, przeprowadzano pokazy kolonialne. Ich ozdoba były czarne "zwierzęta" pozamykane w klatkach, którym rzucano banany i inne smakołyki. Kto wie, czy wśród tych "zwierząt" nie było przodków Obamy, czy Woodsa. Najgorsze jest to, że kościół wówczas protestował...auuć jak to nie pasuje do tezy. Przecież XIX wiek to scjentyzm, pozytywizm, Darwin. Co z niego wyrosło? Nie przypadkiem nacjonalizm, rasizm, materializm historyczny? Mamy dlatego dewaluować naukę? Oskarżać ją o zbrodnie?

I o tym będzie kolejny odcinek apologetycznej paplaniny rodem z ciemnogrodu.

Przypominam, że równie bolesne dla spoistości postrzegania świata przez domorosłego "ateistę" będzie fakt, że taki umysł jak John Locke nie widział niczego niemoralnego w partycypowaniu w kompanii morskiej zajmującej się sprzedażą niewolników. Zaprawdę trdune jest życie "ateisty", bo bez dogmatu...

"ateista" nie mylić z ateistą tak samo jak nie mylić prof. PAN z lumpem spod sklepu. Obaj są ludźmi, obaj mają jeden głos w wyborach pięcioprzymiotnikowych, a jednak to jakoś nie to samo...

Debata

No i proszę.

Wspaniale się zaczyna, nieprawdaż?

http://wiadomosci.onet.pl/2124012,11,debata_z_tuskiem_bez_krytycznych_internautow,item.html

Demokracja? Tak? Wolność słowa? Tak. No, ale przecież trzeba jakoś ograniczyć tę wolność słowa i demokracje, nic nie jest bezgraniczne...

Kto określi granice? O, chętni do tego zawsze się znajdą...

środa, 3 lutego 2010

I jeszcze jedna rzecz z tej serii...

SHIT HAPPENS
Close-to-complete Ideology and Religion Shit List

* Taoism: Shit happens.
* Confucianism: Confucius say, "Shit happens."
* Buddhism: If shit happens, it isn't really shit.
* Zen Buddhism: Shit is, and is not.
* Zen Buddhism #2: What is the sound of shit happening?
* Hinduism: This shit has happened before.
* Islam: If shit happens, it is the will of Allah.
* Islam #2: If shit happens, kill the person responsible.
* Islam #3: If shit happens, blame Israel.
* Catholicism: If shit happens, you deserve it.
* Protestantism: Let shit happen to someone else.
* Presbyterian: This shit was bound to happen.
* Episcopalian: It's not so bad if shit happens, as long as you serve the right wine with it.
* Methodist: It's not so bad if shit happens, as long as you serve grape juice with it.
* Congregationalist: Shit that happens to one person is just as good as shit that happens to another.
* Unitarian: Shit that happens to one person is just as bad as shit that happens to another.
* Lutheran: If shit happens, don't talk about it.
* Fundamentalism: If shit happens, you will go to hell, unless you are born again. (Amen!)
* Fundamentalism #2: If shit happens to a televangelist, it's okay.
* Fundamentalism #3: Shit must be born again.
* Judaism: Why does this shit always happen to us?
* Calvinism: Shit happens because you don't work.
* Seventh Day Adventism: No shit shall happen on Saturday.
* Creationism: God made all shit.
* Secular Humanism: Shit evolves.
* Christian Science: When shit happens, don't call a doctor - pray!
* Christian Science #2: Shit happening is all in your mind.
* Unitarianism: Come let us reason together about this shit.
* Quakers: Let us not fight over this shit.
* Utopianism: This shit does not stink.
* Darwinism: This shit was once food.
* Capitalism: That's MY shit.
* Communism: It's everybody's shit.
* Feminism: Men are shit.
* Chauvinism: We may be shit, but you can't live without us...
* Commercialism: Let's package this shit.
* Impressionism: From a distance, shit looks like a garden.
* Idolism: Let's bronze this shit.
* Existentialism: Shit doesn't happen; shit IS.
* Existentialism #2: What is shit, anyway?
* Stoicism: This shit is good for me.
* Hedonism: There is nothing like a good shit happening!
* Mormonism: God sent us this shit.
* Mormonism #2: This shit is going to happen again.
* Wiccan: An it harm none, let shit happen.
* Scientology: If shit happens, see "Dianetics", p.157.
* Jehovah's Witnesses: >Knock< >Knock< Shit happens.
* Jehovah's Witnesses #2: May we have a moment of your time to show you some of our shit?
* Jehovah's Witnesses #3: Shit has been prophesied and is imminent; only the righteous shall survive its happening.
* Moonies: Only really happy shit happens.
* Hare Krishna: Shit happens, rama rama.
* Rastafarianism: Let's smoke this shit!
* Zoroastrianism: Shit happens half on the time.
* Church of SubGenius: BoB shits.
* Practical: Deal with shit one day at a time.
* Agnostic: Shit might have happened; then again, maybe not.
* Agnostic #2: Did someone shit?
* Agnostic #3: What is this shit?
* Satanism: SNEPPAH TIHS.
* Atheism: What shit?
* Atheism #2: I can't believe this shit!
* Nihilism: No shit.

* And of course we must add...Alcoholics Anonymous: Shit happens-one day at a time!

Muzyka łagodzi obyczaje...

WYMARZONY PARTNER NA WESOŁO:

Piękna księżniczka została uwięziona w zamku strzeżonym przez smoka. A oto różne wersje zakończenia opowieści w zależności preferencji muzycznych rycerza-wybawcy.

POWER METAL:
Bohater przybywa na białym jednorożcu, umyka smokowi, ratuje księżniczkę i kochają się w zaczarowanym lesie.

HEAVY METAL:
Bohater przybywa z kumplami na harleyach, zabija smoka bekając przy tym i popierdując, po czym opróżnia parę puszek z piwem i zabawia się z księżniczką.

PUNK:
Bohater przybywa bez hełmu, bo mu na irokeza nie wchodzi, patrzy zdegustowany na zamek, kontestuje smoka, olewa księżniczkę, stwierdza, że bajki są no future, po czym oddala się w siną dal i posuwa pierwszą napotkaną żabę.

VIKING METAL:
Bohater przypływa okrętem wikingów z drużyną brodatych Germanów, zabija smoka swoim potężnym toporem, zdziera zeń skórę i zjada go, gwałci księżniczkę na śmierć, kradnie wszystko co do niej należało, i na koniec podpala zamek. Przed gwałceniem i podpaleniem długo marszczy czoło usiłując przypomnieć sobie właściwą kolejność czynności.

DEATH METAL:
Bohater przybywa z lasu, cały oblepiony chrustem i igliwiem. Smok chce go odstraszyć ryczeniem, na co rycerz sam zaczyna ryczeć tak, że smok wnet dostaje ze śmiechu ataku apopleksji i umiera w okrutnych męczarniach. Bohater przelatuje księżniczkę, po czym zdziera z niej skórę tarką do obierania warzyw.

REGGAE:
Bohater jest tak uwalony zielem, że zamiast do zamku trafia do browaru. Tam pojedynkuje się z beczkami z piwem, myśląc, że to smoki, aż w końcu przybywa G. W. Bush i wsadza go do Guantanamo za kontakty z zaświatami.


POEZJA ŚPIEWANA:
Przybywa bohater, spoziera na ogrom smoka i dochodzi do wniosku, że nigdy nie zdoła go pokonać. Wpada w depresje i popełnia samobójstwo. Smok zjada go oraz księżniczkę na deser. Tak kończy się ta smutna historia.

PROG:
Przybywa bohater z gitarą i gra 26 minutowe solo. Smok sam się zabija ze znudzenia, bohater dociera do sypialni księżniczki, gra kolejne solo używając wszystkich technicznych zagrywek i dźwięków, które opanował ostatnimi czasy w konserwatorium. Księżniczka ucieka, rozglądając się za rycerzem preferującym heavy metal.

GLAM ROCK:
Zjawia się bohater, smok pada ze śmiechu na jego widok i pozwala mu wejść do zamku. Bohater kradnie księżniczce kosmetyki i maluje cały zamek na piękny, różowy kolor.

NU METAL:
Bohater przyjeżdża zajechana Honda Civic, pojedynkuje się ze smokiem, ale ulega spaleniu po tym, jak zbyt niski krok w jego spodniach zapala się od smoczych płomieni.

INDUSTRIAL:
Przybywa bohater w połyskującym płaszczu, wykonuje obsceniczne gesty przed smokiem za co opuszcza krainę baśni w towarzystwie ochroniarzy.

GRIND METAL:
Zjawia się bohater, przez dwie minuty wykrzykuje coś zupełnie niezrozumiałego i odchodzi.

HIP-HOP
Bohater przyjeżdża najlepiej odpicowaną bryką w całym NY, zalewa smoka stekiem bluzgów i baterią automatycznych miotaczy graffiti klasy dres-blok. Smok, ogłupiały idiotycznym, jednostajnym beatem serwowanym przez rycerza zamienia się w toster. Bohater kradnie księżniczkę i włącza ja do swojego 120-osobowego haremu.

POLSKA ALTERNATYWA:
Garbaty rycerz po prostu zabija kulawego smoka i uwalnia brzydką księżniczkę.

IN ABSENTIA PORCUPINE TREE:
Rycerz zabija smoka i uwalnia księżniczkę, po czym okazuje się, że rycerz jest impotentem, księżniczka mężczyzną, a smok tylko tamtędy przechodził w drodze na piwo.

ROCK PSYCHODELICZNY:
Rycerz przybywa w kolorowej zbroi na głowie, zamiast hełmu ma wieniec z kwiecia, u boku dynda mu wielka wodna faja. Ani myśli walczyć ze smokiem. Wspólnie biorą kwacha, po czym gapią się parę godzin przed siebie kontemplując przyrodę. Księżniczka w tym czasie pląsa nago po łące.

FOLK klasyczny (tj. z lat 60)
Rycerz przyjeżdża starym chevroletem. Protestuje przeciw uwięzieniu księżniczki, co oczywiście nie odnosi żadnego skutku, a następnie - o ile lubi Joni Mitchell - wdaje się w egzystencjalne refleksje na temat faktu owego uwięzienia, po czym odjeżdża pełen satysfakcji z moralnego zwycięstwa.

TECHNO
Rycerz przybywa pojazdem kosmicznym i pokonuje smoka przy użyciu joysticka. Niestety, sam okazuje się robotem. Księżniczka ucieka w poszukiwaniu fana czegokolwiek innego.

JAZZ TRADYCYJNY
Rycerz w czarnym garniturze, czarnym kapeluszu i białych butach przyjeżdża czarną limuzyną i zabija smoka z pistoletu automatycznego "Tompson". Następnie palnikiem acetylenowym pruje sejf należący do smoka, by zabrać z niego kosztowności, po czym kupuje księżniczce białe futro i zabiera ja do najbardziej eleganckiego lokalu w całym Chicago.

MUZYKA ORIENTALNA
Rycerz siada w pozycji lotosu i medytuje, aż doznaje olśnienia, i stwierdza, że smok jest przecież tylko złudzeniem! Następnie uprawia z księżniczką seks tantryczny.

MUZYKA KLASYCZNA
Poważny rycerz z powagą wyciąga poważny miecz i poważnie zabija smoka. Następnie z poczuciem oczywistej dla siebie wyższości nad fanami czegokolwiek innego bierze z księżniczką ślub przy dźwiękach możliwie najmniej znanej kompozycji możliwie najmniej znanego kompozytora.

GRUNGE
Rycerz w kraciastej flanelowej koszuli serwuje smokowi śmiertelną dawkę heroiny, po czym wspólnie z księżniczką z wolna pogrąża się w narkotycznym nałogu.

KLASYCZNY ROCK-AND-ROLL
Rycerz z fryzurą na Presley'a rozjeżdża smoka różowym cadillakiem i zabiera księżniczkę do baru dla zmotoryzowanych na hot-dogi i coca-colę.

Zakup bułki zgodnie z kanonami rozmaitych rodzajów muzyki...

POP:
Wchodzimy do sklepu, bierzemy bułkę, płacimy za nią i wychodzimy.

DISCO POLO:
Wchodzimy do sklepu uśmiechając się wesoło, bierzemy bułkę i gryziemy kawałek, po czym płacimy i wychodzimy.

MUZYKA POWAŻNA:
Wchodzimy do sklepu i mówimy "dzień dobry", bierzemy bułkę i w wkładamy ją do foliowej torebki, po czym płacimy i wychodzimy mówiąc "do widzenia".

MUZYKA ELEKTRONICZNA:
Wchodzimy do sklepu, bierzemy bułkę i skanujemy ją specjalnym urządzeniem stwierdzającym jakość, próbujemy też przesunąć ją przez czytnik, lecz na bułce nie ma kodu kreskowego. Płacimy za nią kartą kredytową i wychodzimy.

HEAVY METAL:
Wchodzimy do sklepu ciężkim krokiem, bierzemy tyle bułek ile się da i pakujemy je do foliowej torby. Sklepikarzowi płacimy ciężkimi, metalowymi groszówkami i odchodzimy tak samo ciężkim krokiem.

POWER METAL:
Wchodzimy do sklepu, bierzemy bułkę najbardziej posypaną mąką i pakujemy ją do naszej błyszczącej reklamówki, po czym płacimy i wychodzimy ze sklepu.

THRASH METAL:
Wchodzimy do sklepu trzaskając tak mocno drzwiami, że aż pęka szyba. Bierzemy najbardziej czerstwą bułkę, ściskamy ją mocno i pożeramy głośno chrupiąc, po czym płacimy sklepikarzowi i wychodzimy.

VIKING METAL:
Wchodzimy do sklepu uważając by nie przewrócić się o naszą długą brodę, nabijamy bułkę na róg na hełmie, płacimy sklepikarzowi i odchodzimy.

DEATH METAL:
Wchodzimy do sklepu zadeptując przy tym z premedytacją parę karaluchów biegających po podłodze. Bierzemy bułkę, ściskamy ją z całej siły i spożywamy mlaszcząc niesamowicie. Idziemy do sklepikarza, płacimy mu zakrwawionym banknotem i czekamy aż wyda nam resztę patrząc się groźnie na niego, po czym wychodzimy ze sklepu.

BLACK METAL:
Wchodzimy do sklepu trzaskając drzwiami, bierzemy najczarniejszą bułkę, rozrywamy ją na części i zjadamy, płacimy sklepikarzowi i odchodzimy trzaskając drzwiami.

NU METAL:
Wchodzimy do sklepu, bierzemy bułkę, podchodzimy do lady, lekko drżącym głosem rapując rozmawiamy z sklepikarzem, szukamy portfela w naszych opuszczonych w kroku spodniach, po czym płacimy kartą kredytową i odchodzimy.

GRIND METAL:
Wchodzimy do sklepu, chwytamy bułkę i bełkoczemy coś niezrozumiałego do sprzedawcy, po czym odkładamy bułkę i odchodzimy.

SPEED METAL:
Wbiegamy do sklepu, błyskawicznie bierzemy bułkę, płacimy za nią równie szybko i w mig znikamy.

GOTHIC METAL:
Wchodzimy około 2200 do sklepu (tuż przed zamknięciem), bierzemy bułkę, podchodzimy do sklepikarza i zaczynamy płakać, bo zapomnieliśmy pieniędzy, przez co rozmazuje nam się czarny makijaż, po paru minutach odkładamy bułkę i wychodzimy.

INDUSTRIAL METAL:
Wchodzimy do sklepu, bierzemy bułkę, podchodzimy do lady i chcemy wyjąć pieniądze, ale okazuje się, że nie mamy na sobie spodni. Odkładamy bułkę i czerwieniąc się szybko zmykamy.

DOOM METAL:
Wchodzimy do sklepu powolnym krokiem, bierzemy powoli bułkę, płacimy sklepikarzowi powoli kładąc na ladzie groszówki i wychodzimy.

BLACK DEATH VERY HEAVY BAND HARD METAL:
Wchodzimy do sklepu, wyciągamy linijkę i mierzymy bułki. Bierzemy tą, która ma dokładnie 6,66 cm. Podchodzimy do sprzedawcy, dajemy mu dokładnie 6,66 zł i nie czekając na resztę wychodzimy ze sklepu.

LOVE METAL:
Wchodzimy do sklepu w wielkich czarnych glanach, czarnym ubraniu, bierzemy bułkę, podchodzimy do trzęsącej się ze strachu kasjerki, pocieszamy ją okazując się całkiem przyjemnym człowiekiem, płacimy i wychodzimy.

SOFT ROCK:
Wchodzimy do sklepu podtrzymując drzwi żeby nie trzasnęły, bierzemy bułkę, płacimy i wychodzimy delikatnie zamykając drzwi.

HARD ROCK:
Wchodzimy do sklepu, trzaskając drzwiami, chwytamy mocno bułkę, płacimy za nią i wychodzimy trzaskając drzwiami.

ROCK PSYCHODELICZNY:
Wchodzimy do sklepu, bierzemy bułkę i zaciągamy się jej zapachem, po czym płacimy wpatrując się uważnie w groszówki, które wykładamy na ladę i odchodzimy.

MATH-ROCK:
Wchodzimy do sklepu i pożeramy wszystkie bułki, po czym idziemy do sklepikarza i płacimy, a on się nas pyta jakim cudem tyle zjedliśmy, a my mówimy, że i tak tego nie zrozumie i odchodzimy.

ROCK PROGRESYWNY:
Wchodzimy do sklepu i bardzo długo zastanawiamy się, którą bułkę wziąć, w końcu sklepikarz informuje nas, że już zamyka i wychodzimy bez bułki.

GLAM ROCK:
Wchodzimy do sklepu, bierzemy różowiutką bułkę, podchodzimy do sklepikarza i płacimy mu, sklepikarz śmieje się z naszego makijażu i myli się w wydawaniu reszty, po czym odchodzimy ze sklepu.

ROCK'N'ROLL:
Wchodzimy do sklepu rytmicznym i tanecznym krokiem, chwytamy pierwszą lepszą bułkę, płacimy i odchodzimy nie zapominając o krokach.

PUNK ROCK:
Wchodzimy do sklepu schylając się by nie zawadzić irokezem o futrynę, bierzemy bułkę, płacimy sklepikarzowi nie biorąc reszty i odchodzimy.

OI!:
Wchodzimy do sklepu tupiąc glanami i bierzemy najbardziej białą bułkę, żeby się do końca upewnić do niej, pytamy się sklepikarza o jej pochodzenie, po czym ją kupujemy i wychodzimy ze sklepu tupiąc glanami.

EMO:
Delikatnym krokiem wchodzimy do sklepu, grzecznie kłaniamy się sklepikarzowi, którego widzimy tylko jednym okiem, ponieważ drugie zasałania nasza długa czarna grzywa. Bierzemy delikatnie bułkę, chwytając ją w dwa palce. Kiedy widzimy, że bułka ma rysę, płaczemy, po czym delikatnym krokiem podchodzimy do sprzedawcy, aby pomógł nam wyjąć pieniądze z portfela. Nie chcemy żeby rozmazał nam się czarny makijaż, więc delikatnie wycieramy łzy z policzków. Kiedy emocje w nas buzują, odkładamy bułkę na miejsce i delikatnie otwieramy drzwi. Mówimy delikatnym głosem "do widzenia" i przepraszamy, że zajęliśmy tak dużo czasu.

FOLK:
Wchodzimy do sklepu i bierzemy bułkę upieczoną tradycyjnie, po czym wyjmujemy pieniądze z naturalnego, skórzanego portfela, płacimy i wychodzimy.

JAZZ:
Wchodzimy do sklepu, bierzemy bułkę, sklepikarz podziwia nasz garnitur, płacimy mu za bułkę i stawiamy mu na nasz koszt lizaka Czupa-czups, po czym odchodzimy.

REGGAE:
Wchodzimy do sklepu, jednak nie za bardzo jesteśmy zainteresowani bułkami, pytamy się więc sklepikarza czy ma zioło, niestety odpowiada przecząco. Wychodzimy ze sklepu i grzebiemy nerwowo po kieszeniach wyrzucając z nich wszystko, w końcu znajdujemy ukochane zioło i je zapalamy.

BLUES:
Wchodzimy do sklepu, trzy godzinny wybieramy bułkę, jednak żadna nam nie pasuje, wychodzimy, wyjmujemy gitarę i zaczynamy śpiewać że sklep niedobry, bułka zeschnięta i został nam tylko blues.

COUNTRY:
Wchodzimy do sklepu zdejmując wcześniej kapelusz i żując z przyzwyczajenia kłosek, bierzemy świeżutką bułkę, płacimy za nią i wychodzimy ze sklepu zakładając z powrotem kapelusz na głowę i podciągając dżinsy.

TECHNO:
Wchodzimy do sklepu poruszając lekko głową do przodu, bierzemy bułkę, obracamy ją kilka razy, płacimy sklepikarzowi, który coś do nas mamrocze, jednak my nie słyszymy, bo mamy słuchawki na uszach, po czym odchodzimy.

RAP\HIP-HOP:
Wchodzimy do sklepu, bierzemy bułkę, rzucamy parę przekleństw dla otuchy, płacimy za bułkę mówiąc do sklepikarza rymująco i wychodzimy ze sklepu.

GANGSTA RAP:
Wchodzimy do sklepu, rzucamy parę przekleństw dla otuchy, mówimy niezrozumiałe słowa typu "Hej nigga", bierzemy bułkę i wychodzimy ze sklepu.

PUNKY HIP-HOP:
Wchodzimy do sklepu, poprawiamy sobie nasze wysoko sznurowane, rozsznurowane buty, podciągamy biało-czarne pończochy, szminkujemy usta na czarno. Podchodzimy do stoiska z bułkami nucąc na cały głos "hejboj" lub "widałcia", bierzemy bułkę malując ją szminką na czarno, biegniemy po nową szminkę (czarną) od razu poprawiamy sobie nasze wysoko sznurowane, rozsznurowane buty, podciągamy biało-czarne pończochy, szminkujemy usta na czarno. Podchodzimy do kasjerki, która ma na sobie służbową biało-niebieską kamizelę i bardzo czerwoną, pobłyskującą cekinami szminkę na ustach. Mówimy do niej (wym. większe l o l mniejsze). Płacimy za bułkę groszówkami umazanymi na czarno, których kasjerka nie przyjmuje. Rozpłakujemy się i łzy zmywają nam szminkę i cały makijaż. Ze wstydem opuszczamy sklep. Poprawiamy sobie nasze wysoko sznurowane, rozsznurowane buty, podciągamy biało-czarne pończochy, szminkujemy usta na czarno i podśpiewując "ulalala" wracamy do domu.

Nie moje, ale com się uśmiał, tego mi nikt nie odbierze...