Counter


View My Stats

piątek, 18 czerwca 2010

Nidzica - dzień trzeci i ostatni

Śniadanie w Kalborni jak dnia poprzedniego, aczkolwiek z nieco innym zestawem smakołyków.
Potem znów autokarem do Nidzicy. Pół godziny jak obszył. Niektórzy (nie wymienię nazwisk) jadą niczym trupy – nadużycie wodorotlenku etylu miewa fatalne skutki. Dojeżdżamy.
Oglądam sobie w sali kinowej „Solomona Kane’a”. Dobry, mroczny film o mało znanym bohaterze Howarda, angielskim purytaninie walczącym ze „Zuem” w rozmaitej postaci. Film moim zdaniem bardzo dobry i godny obejrzenia.
Pogoda taka sobie.
Na dziedzińcu Bielianin daje pokaz szermierki w stylu kozackim. Chwacko wywija szablą, zręcznie jak Bohun w pojedynku z Wołodyjowskim przerzuca broń z prawej do lewej, klinga lśni i śmiga jak zaczarowana. Podobny pokaz daje Jurek Szeja – on jednak ma polską szablę husarską, która jest od kozackiej cięższa i dłuższa, więc nie fruwa (szabla, nie Jurek!) tak gracko.

Zagadnięty o szermierkę Bielianin wyjaśnia, że Kozacy nie walczą na treningach ze sobą. Rąbią na ostre, żadne tam treningowe klingi i podczas takiego pojedynku jeden mógłby zranić drugiego i rozlać bratnią krew (wszyscy Kozacy są braćmi!), a to byłaby rzecz haniebna. Tną za to dziarsko od krtani do srani (albo odwrotnie od pierdzieli do gardzieli) rozmaite kukły wypchane słomą. Hm… Dość osobliwe szkolenie, ale co kraj, to obyczaj.

Zaliczam jeszcze ze trzy prelekcje, jedną ceremonię rozdania czytelniczej nagrody Sfinksa (w kategorii polskich powieści tradycyjnie wygrywa „Pan Lodowego Ogrodu” Jarka Grzędowicza) i w dobrym nastroju wracamy wszyscy do Kalborni na Mazurską Biesiadę.

Biesiada jest tradycją nidzickich spotkań. Na specjalnie przygotowanym ośrodkowym placyku pod daszkiem z wolną przestrzenią na ognisko pośrodku Sedeńko wydaje ucztę. Mnóstwo dobrych potraw (pieczona szynka, wędzony węgorz, znakomita grochówka, bigos myśliwski, rozmaite sałatki dla jaroszów, smażone kiełbasy), wobec których spasuje w końcu i największy żarłok. Trochę pada, ale deszcz nikomu nie psuje humoru podlanego słynną „Solarisówką” (tajemnica pędzenia której przekazywana jest w rodzinie Solarycha z pokolenia na pokolenie i strzeżona jak receptura Coca Coli).

Uczta trwa do rana i zabarwia ją nuta melancholii, bo to już koniec w zasadzie (a dla mnie nas pewno) Festiwalu.

Następnego dnia po śniadaniu (trzeba się napchać na cały dzień!) wracam już do Wrocka. Jacek odwozi mnie do Warszawy (sam zostanie gościem Rafała Ziemkiewicza) a ja pociągiem toczę się na zachód...

I to byłoby na tyle.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz