Counter


View My Stats

czwartek, 17 czerwca 2010

Nidzica - dzień drugi.

Rano śniadanie w Kalborni - szwedzki stół. Każdy może sobie nałożyć, ile wrąbie, a potraw jest jest mnogość ogromna. Jajecznica, plastry smażonego boczku, wędliny przeróżne, rozmaite sałatki owocowe i warzywne, musli w kilku gatunkach, mleko gotowane i zimne, herbatki i różne rodzaje pieczywa. Niektórzy zapobiegliwie robią sobie kanapki na cały dzień i to w ilościach, jakie Shackletonowi mogłyby zapewnić dotarcie do Bieguna Południowego (jak powszechnie wiadomo brak żarła zmusił go do zawrócenia, choć od celu dzieliło go jedynie 130 km).

O 9:00 autobus do Nidzicy. Jadą nawet ci, co mają własne samochody - wiadomo, wypijesz dwa piwa i nie poprowadzisz. Lepiej wrócić autokarem.

W Nidzicy odczyty rozmaite, spotkania autorskie, konkurs łuczniczy (w Robin Hooda bawiłem się na poprzednim Festiwalu, tym razem więc sobie darowałem), a po południu ma być grill na dziedzińcu zamkowym. Żar taki, że rtęć wyłazi z termometru i pełznie po ścianie w cień. Trwamy.

Na obiad schodzę na dół do miasteczka. Restauracja zamkowa nie należy do najlepszych, jest za to dość droga. Przy miejskim ryneczku jest świetny bar, wyglądający jak za PRL-u, ale znaleźć w nim można bardzo szeroki wybór doskonale przyrządzonych i tanich potraw. Zamawiam kartacze - to takie jakby nadziewane mięsem pyzy ziemniaczane, tylko kilkakrotnie od zwykłych pyz większe. Pychota! Jem w towarzystwie Jarka Grzędowicza i mam halucynacje smakowe, bo częstuje mnie opowieścią o jakimś pysznym pilawie, jaki jadł w Tunezji czy innym Afganistanie. Jarek jest świetnym gawędziarzem i opowiada tak żywo i barwnie, że sam już nie wiem, co jem.

Wracamy na zamek. Odczyty, rozmowy przy stolikach, złocisty trunek. Czekamy na grilla.

Sedeńko uważa, iż grill powinien być tak obfity, żeby każdy odchodził z uczty stękając z przejedzenia. Zjadam dwa znakomicie przyrządzone kawałki karkówki. Przypadkowe spojrzenie na niebo napełnia mnie bożym strachem. I słusznie - po chwili tak leje, że gasną paleniska pod grillem.

Hejże dalej, hopsa! Hej!
Wichrze szalej, deszczu lej!

Ale ja w samą porę zdążyłem się ewakuować pod zamkowy dach wokół dziedzińca.

Ulewa trwała pół godziny, ale była pierwszoklaśna!

Po ulewie chłopaki ponownie rozpalają grilla. Amatorzy wyżerki ustawiają się w kolejce, a ja wracam do Kalborni samochodem p. Waldemara Płudowskiego. Jest to człowiek, który napisawszy i wydawszy bardzo dobrą powieść fantasy (wydał ją na własny koszt!) dowiedział się - ku swemu niemałemu zaskoczeniu! - że istnieje coś takiego jak Fandom. Książka ma tytuł "Mistrzyni Burz" i jest naprawdę bardzo dobrą heroic fantasy. Wiem, bo zdążyłem ją do dziś przeczytać. W księgarniach ukaże się pod koniec czerwca, ale dostałem jeden egzemplarz od autora.

Polecam!

W Kalborni zdążyłem się wykąpać - i zaraz potem wracają przyjaciele autobusem. Zaglądam na patio, a tam siedzą... Patrz dzień poprzedni.

Spać kładę się gdzieś tak koło drugiej w nocy, po zajadłej dyskusji światopoglądowej, w której wzięli udział (oprócz mnie, agnostyka) Leszek Jęczmyk i Marcin Wolski (obaj głęboko wierzący) i Klaudia Heintze (wojująca ateistka). Stawiam na stole kupione po drodze do Kalborni w jakimś przydrożnym wiejskim Tesko czy innym Kerfurze marynowane śledziki, które jak wiadomo, wespół z dobrą wódką (Wolski) bardzo dobrze podsycają ogień dyskusji. Pod koniec posiedzenia Leszek raczył łaskawie stwierdzić, że nie jestem jeszcze stracony. Dobre i to...

Trzeci dzień - jutro.

3 komentarze:

  1. Aj, Generale!

    Samo opowiadacie w taki sposób, że umarłego niemal od przeuczenia studenta w sesji zachęcacie do parcia naprzód w opasłe tomiska w nadziei na osiągnięcie wakacyjnego celu! Wizja takiego towarzystwa i zabawy jest bardzo energizująca.

    No dobrze, wizja skwierczącego boczku też działa pobudzająco na umysł.

    Niemniej dziękuję i czekam na dalszą relację!

    OdpowiedzUsuń
  2. Nie wiem dlaczego, ale zawsze mi się robi miło, jak ktoś chwali kartacze :) Jako że zamieszkuję w Suwałkach, to zwracam uwagę na takie drobiazgi.

    OdpowiedzUsuń
  3. Kresegocie, Macie jeszcze jedną regionalną osobliwość kulinarną - to kiszka ziemniaczana. Nigdzie indziej się z nią nie zetknąłem, a bardzo jest smaczna.

    Dla tych, co nie wiedzą- to jakby kaszanka, tylko zamiast kaszy są w niej ziemniaki. Mógłbym zjeść tych kiszek tyle, że siedziałbym już na pierwszej zjadając ostatnią ;-)...

    OdpowiedzUsuń