Counter


View My Stats

sobota, 31 marca 2012

Pchli targ

Jutro wybieram się na wrocławski pchli targ. To spora, wolna (prawie) od zabudowy przestrzeń obok Młynów na ulicy Krzywoustego (króla, który notorycznie łamał przysięgi i obietnice, więc współcześni nie bez powodu dali mu przydomek Krzywoustego, potem spieprzył niemal wszystko, co się dało spieprzyć i na koniec strzelił horrendalnego byka dzieląc Polskę pomiędzy pięciu synów - taki był, rozumiecie, czuły, choć przedtem nie wahał się np. kazać oślepić swego brata, Zbigniewa - ale miał za to świetnego propagandystę, klechę z Francji, Galla Anonima.

Wyprawa na pchli targ przypomina łowy w tym, że właściwie nigdy nie wiadomo, z czym się wróci. Na przestrzeni może ćwierci kilometra kwadratowego rozkładają wprost na ziemi swe stoiska i kramy najróżniejsi ludzie. Mniej więcej połowa tego jest przywożona z niemieckich "wystawek". Teutoni wystawiają na ulice swe niechciane już graty, a przedsiębiorczy rodacy zabierają je przed służbami porządkowymi, przywożą do Polski i nieźle na tym zarabiają. Zarabiają też kupujący. Ja na przykład ze trzy tygodnie temu kupiłem całkiem sprawną i zupełnie niezniszczoną stojącą, pięknie rzeźbioną w dębie lampę bez klosza, który to klosz kupiłem kilkanaście stoisk dalej - i za wszystko zapłaciłem 50 PLN. Wybrałem się, żeby kupić jakąś ramkę do rysunku Rosińskiego, który trzeba było wreszcie oprawić - a trafiłem na piękną lampę. Urok tych targów polega i na tym, że właśnie się targuje.

- Ile za tę lampę?
- Da pan pięćdziesiątaka i może pan zabrać.
- Nie zrozumieliśmy się, proszę pana. Ja nie pytam, ile pan chce za całe pańskie stoisko, pytam o cenę tej zdezelowanej lampy.
Sprzedawca patrzy na mnie z błyskiem zainteresowania i sporą dozą szacunku w oczach. Nareszcie będzie mógł się potargować. A tak było nudno do tej pory!
- A ile pan da?
- Biorąc pod uwagę jej kiepski stan i to, że pewnie nie ma pan dokumentów świadczących o tym, że jest pan jej właścicielem... Wie pan, jak to jest. Przyjedzie potem jakiś przypadkowy Niemiaszek i będzie mi zarzucał kradzież. Dam dychę.
- Jaja pan sobie robisz? - odpowiada kramarz z nagle rozbudzonym zapałem. - Nikt pana o nic nie posądzi, stała na ulicy w Berlinie, to wziąłem. Patrz pan, jaka piękna... Czterdzieści pięć.
- Ale klosza nie ma. Co mi po lampie bez klosza. Piętnaście.
- Klosz pan kupi gdzieś tu obok, pełno takich. Czterdzieści.
- Nie wiem, czy będą do niej pasowały nasze żarówki. Kupię i zostanę jak dupa z tym angielskim.
Na twarzy sprzedawcy odbija się zdumienie. Kto tu mówi o angielskim? Nie wie, że cytuję Himilsbacha, ale mięknie mu rura. To jeden z elementów taktycznych - trzeba przeciwnika czymś zaskoczyć.
- Panie, żarówki unijne, zunifikowane są. A wiesz pan, ile mnie kosztowała sama benzyna do samochodu? Chciałoby się panu targać to z Niemiec? Trzydzieści osiem.
- Ale nie wiadomo, czy jest sprawna. A tu nigdzie nie ma sieciowego gniazdka. Siedemnaście.
- Jak to, niesprawna? Sam sprawdzałem. Trzydzieści pięć.
- Ale jakaś taka odrapana tutaj, o, widzi pan. Dwadzieścia.
- Jaka odrapana, maźnie pan bezbarwnym i będzie jak nowa. Trzydzieści.
- Politura na drzewach nie rośnie i coś kosztuje. Dwadzieścia pięć.
- Zrobisz pan nędzarza z ojca moich dzieci, ale niech stracę. Bierz pan.
W tym momencie automatycznie nasuwa się riposta:
- Panie, co pana obchodzi los listonosza z waszej dzielnicy? - ale byłby to casus belli, więc już nic nie mówię. Podaję dwie i pół dychy handlarzowi, który patrzy na mnie ze sporym szacunkiem

Podobna scena powtarza się z kloszem. Sama radość.

Piękne jest i to, że na miejscu można coś przekąsić, wypić piwo w jakimś stoisku i okazać litość Grosikowi. To beznogi kaleka, który siedząc na swoim wózku i trzymając w dłoni metalowy kubek woła straszliwie zachrypniętym głosem:
- Proszę państwa, czy dostanę od kogoś jeden grosik? Jeden jedyny grosik dla kaleki? Jeden grosik!
Rzucam mu dziesięć groszy i mówię: - Wykupuję abonament.
Grosik jest zadowolony - przez Młyny przewija się w każdą niedzielę kilkadziesiąt tysięcy ludzi, niech co trzeci da mu grosik, to wyjdzie na swoje i to nieźle. Rzadko kto zresztą rzuca grosik. Do kubka lecą monety o większym nominale, ale Grosik za każdy datek wylewnie dziękuje.

Wracam do domu samochodem siostry - samemu nie bardzo chciałoby mi się targać tę lampę do domu.

Fajnie jest na Młynach w niedzielę!

Ramkę kupiłem w następną niedzielę, gdy pojechałem po jakiś niewielki, podręczny (czy może poddupny?) taboret... Taboret może kupię jutro. Kto wie?

2 komentarze:

  1. Taaak :) Jarmark Dominikanski mi sie przypomina :) Mialem chyba 13 lat, kiedy moj dziadek mi udzielil pierwszej lekcji: chcesz zarobic 50zl, to krzyknij 200zl! A jak ci sprzedaje po 50zl, to powiedz mu 5zl! I kupilem swoj pierwszy scyzoryk za 10zl, zamiast za 15zl! Przez caly dzien mialem radoche :)
    Uwielbiam buszowac po takich straganach. A targowanie to najwieksza frajda :)

    OdpowiedzUsuń
  2. Ten komentarz został usunięty przez autora.

    OdpowiedzUsuń